Książki trzy.

 

  Wreszcie Miłoszewskiemu udało się do końca uchwycić ten rytm, pozbyć się debiutanckiej tremy i wejść  w konwencję rasowego kryminału. Czytam „Ziarno prawdy” z niekłamaną przyjemnością, bo wreszcie wszystko tam jest wyważone, sceny krwiste (dosłownie) i ten szczegół, pozwalający najpierw „dosmakować” się okolicznościom, żeby w ostateczności pozbyć się ich z łatwością, przystającą doskonałym rzemieślnikom. Bo kiedy na początku śledzimy przygodę genealoga, zdaje nam się ona wprowadzeniem w dalsze losy bohatera, lecz nagle okazuje się, że zostawiamy go samopas, pozwalamy żyć mu własnym życiem, poza kartami książki, a autor macha na niego ze zniecierpliwieniem ręką, choć sugerował nam, opisując dokładnie, że będzie kimś w tej opowieści.

Dokładnie dzień po zasmakowaniu w Miłoszewskim, pojawia się dawno oczekiwany Houellebecq, pan o nazwisku, które trudno wpisać w Google bez błędu i próbuje wyprzeć zgrabną prozę swoimi natrętnymi motywami, swoją charakterystyczną frazą, manierycznym stylem i tak pociągającą rzeczywistością – czytając Francuza ma się wrażenie, że moglibyśmy pisac tak samo i o tym samym, z łatwością, z jaką przychodzi nam codzienne jedzenie cornflaksów.

Żałosny Barnes ze swoja Papugą schodzi nagle na dalszy plan, już nie zabieram go w drodze z pokoju do kuchni, już nie leży w widocznym miejscu, już myślę o nim jak o obowiązku wypranym z przyjemności. Potrzebuję dwóch godzin spokoju, żeby uporządkować świat literacki w swoim domu a polegać to będzie na szybkim zrozumieniu Flauberta, leniwym smakowaniu Miłoszewskiego i perwersyjnym konflikcie z Houellbecqiem.
 
 

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.