Nibyświat Masłowskiej

Bo oni nie żyją wcale- zanurzeni w tym świecie na niby, nieistniejącym, a jak już, to tylko w ich malignie, wyobrażeniu, przeskoku – stwarzają własne uniwersum i zapadają się tam niczym manekiny w Gwiezdnych Wojnach.

Pisze się o Masłowskiej wszędzie, analizuje, kartkuje tę prozę, każda chce być jak Sobolewska w Polityce, a tu Urbana potrzeba, żeby dokopać, zaświnić, podrażnić. Masłowska dziś wystrzeliła  lekko podobnie  jak z Wojną, ale tu to już nie dziewczę do pobicia i stłamszenia, ale  ważna choć niepoważna pisarka, chluba i nadzieja, zazdrość Tokarczuk, wyrzut sumienia,

Masło jest utalentowana językowo, słuch posiada wysublimowany, wyłapuje te wszystkie niuanse rozmów pospólstwa, kręci się po targowiskach, miasteczkach niewesołych, podróżuje trzecią klasą i zapisuje frazy, wypowiedzi, namysły, riposty, telewizyjne reklamy i plotki  od kasjerek z Aldi., plączące się po ulicach fantomy ludzkie.

Siła tkwi w konstrukcji zdania, które zazwyczaj nagle potyka się o własne nogi, niecierpliwi, zderza ze znaczeniem, absurdem myśli Doroty, która chce inaczej, lecz zdanie samo wyrywa się z nieuszminkowanych ust i wściekle różowo pomalowanych paznokci. Słowa Masłowskiej uciekają, gubią się,  sklejają  tylko częściowo, tracą sens  zyskując absurdalne piękno, jakby Sabała  prowadził literacki podcast. Masłowską trzeba mianować Nabokovem polskiej prozy, bo tu zdania należy przemyśleć zanim zrozumie się ich przewrotność

A jednak Masłowska wyśmiewa, jej niegrzeczność ukryta w kpinie i szyderstwie jest prawie niezauważalna, bo ona pragnie rozśmieszać prozą, gdzie znaczenia przykryte są  konstrukcją, a ten sztafaż  w każdej chwili potrafi  zwalić ci się na łeb niczym rusztowanie mariackiej wieży. Autorka nigdy nie przyzna się, że pogardza  opisywanymi biedaczkami z ich nieszczęśliwymi romansami i nie ma tu cienia tej klasycznej pogardy Brigitte Bardot na greckiej wyspie.

Tak że jednak, tak. Rozczarowanie.  Jak  rozpędziła się na Silnym, pognała innymi, nie zaskoczyła raną. Kochamy to czytać, podziwiamy, że to umie, rechoczemy jak przy zerkaniu na śmieszne rolki, ale co dalej ósma klaso?

W czym tkwi to oszustwo literackie? W manowcach, rozdrożach przeżartych pustką, bo jeśli nam to pokazuje, co wszyscy widzimy i tym jesteśmy, to przecież nie wyskoczymy ze świata, nie ukrzyżujemy się przez to, że tak jest i będzie coraz gorzej.

„Magiczna” jest pospolita. Jednorazowa przygoda językowo-znaczeniowa. Nie ma tych przygłupich dziewczyn, przepakowanych debili, może i są śmierdzące ubery, ale te światy istnieją w wyobraźni czytelnika, któremu autorka wmawia, że to co pisze, jest gdzieś tam za rogiem, tymczasem to twór jednorazowy, wykwit wyobraźni, przemielony z naszym oczekiwaniem, z naszą wyższością, że to nie my to ci inni ludzie. Masłowska wytyka palcem, pokazuje pokraki pełzające  nam po mózgach.

Przeczytałem i zdjąłem obwolutę, bo czerwona i sztywna okładka  słodko wbija się w brzuch  leżącemu czytelnikowi – a co poza tem?

Obraża  bezdyskusyjnie Masłowska i przypadkowy co weźmie do ręki tę ranę, może i zgubi się w potoku, zatopi w potoczności prozy, odczepi od tej zgrai potworów, którymi być  nie chcemy, a możemy.

Mistrzowska to proza, wycyzelowana, przemyślana i dopieszczona – przysłania resztę forma, wydmuszka z zagubionym sensem, a czy wszyscy muszą  się odnaleźć  w kreacji  rzeczywistości patologicznie zwyczajnej.

Zaszufladkowano do kategorii książki | Otagowano , | Dodaj komentarz

Varga najeżdża Francję

Za sarkazm i przebiegłość uwielbiam Vargę. W białej serii Czarnego  nie spodziewałem się znaleźć pisarza, konstruującego raczej fabułę  miłosną lub obyczajową. Praktyka felietonowa pozwoliła pisarzowi oddać się nostalgicznym rozważaniom  o miejscach, do których jeździł, bliskich nie tylko krajobrazowo, ale sentymentalnych i zaczepionych o literaturę, która pasjonuje.

Varga nie obnaża się w tej całej Normandii czy Bretanii  – patrzy i krytykuje, wspomina delikatnie, ale się nie wysuwa z własnymi przeżyciami, nie opisuje samopoczucia, towarzystwa – usuwa się Varga w cień, a jak już, to snuje refleksje, w charakterystycznym protekcjonalnym stylu znużonego Nabokova.

Z radością odnajduję  bliskość w streszczeniu filmu ukochanego Melvilla, ślady Marcela w Cabourg, gdzie Varga znęca się nad okolicą żyjącą z Prousta całą gębą, a dobija mnie porównaniem magdalenek z kremówkami  wiadomo czyimi.

Zabiera nas Krzysztof śladem  młodzieńczej wyprawy Flauberta. Ale jak on to opisuje… wystarczy na początek przytoczyć spostrzeżenie, że Flaubert jest dla Normandii równie ważny jak lądowanie aliantów, choć ważniejszy z perspektywy wieczności – i tu  pisarza chyba lekko poniosło – myślę o kwestii wieczności literatury. Varga nie sili się na ekstazę, nie broni przed słowami, stąd trafia mu się napisać, że plaże są „naćkane” kolorowymi parasolami. Z rozkoszą rozpisuje się o miłostkach Gustawa, jego syfilisie złapanym w Egipcie, burdelach i szybkich erekcjach.

Fascynują mnie  zawsze takie szpryngle stylistyczne jak:”Gdy Eliza umierała, Gustaw nie żył od ośmiu lat, ale jego młodzieńcza miłość mogła o tym nic nie wiedzieć”. Brzmi znajomo? W biografii Bourdeina autor  pisząc o urodzeniu się bohatera wspomina, że  stało się to w 53 urodziny Orwella, który już od sześciu lat nie żył. Wybaczcie dygresje, ale z miejsca przypomniał mi się Pilch i jego passus: „Stary Kubica, gdyby żył, miałby sto pięć lat, a więc i tak by już nie żył”. Efekciarskie sztuczki muszą być jednak inteligentnie konstruowane, żeby snobistyczny czytelnik nie wzruszył ramionami. Vardze wychodzi to od lat, co znają czytelnicy jego felietonów w Dużym Formacie Wyborczej, albo mniej wyrobieni   fani Arka Jakubika.

Szukam w literaturze znajomości, czytam z przyjemnością o ulubionych książkach, autorach, wyłapuję to w tekstach i nie odkładam gdy padają znajome nazwiska. Jak już wpadliśmy do Balbec, choć właściwie do Cabourg, to rzecz jasna cudowny Marcel  pobudza autora do wspominek i refleksji – szukam podświadomie korelacji z wrażeniami Vargi, bo wiadomo, nie ma wielu czytelników Prousta na świecie, a Varga  z miejsca wytyka  turystom bezmyślne odhaczanie  atrakcji, choćby nie bardzo orientowali się  kim był ten cały Proust.

Nagle mam przed oczami film Agnieszki Holland „Całkowite zaćmienie”, bo Varga już  jest z Rimbaudem, a przejście od Marcela do Arthura odbywa się poprzez zdjęcia, pośmiertne tego pierwszego i przedśmiertne Rimbauda. Podróżnik Varga ponownie potrąca wspomnienia, upalnego popołudnia w etiopskim Harar, gdzie nie tylko karmiłem hieny, ale także przemierzałem ten piękny drewniany dom  handlarza bronią i autora „Sezonu w piekle”. Takie poruszanie strun lubię i chłonę  opis jak to Krzysztof kupuje sobie koszulkę z podobizną kultowego poety. Dalej znowu mnie Varga wzruszył, bo pisze o grobie Rimbauda w nudnym Charleville, gdzie jest skrzynka na listy do poety, i można tam wrzucić swoją refleksję, co skojarzyło mi się z grobem Brodskiego  na weneckiej wyspie San Michele, gdzie  takie liściki można schować, a znalazłem tam też tomik  „Znaku wodnego” w obcym języku.

I tak to właśnie Krzysztof Varga porusza najczulsze struny, a podróżowanie z nim staje się rozkoszą.

Nie obędzie się jednak bez polskości, cokolwiek to znaczy – i tu wiadomo, że polecimy w sarkazm i wykpiwanie przywar narodowych – a Varga nie byłby tym kim jest, gdyby nie dostało się też kościołowi, stawianemu w szeregu z politykami.

Varga marudzi tradycyjnie, ale  jednak wyraża prawdy dobrze nam znane, o tym, że wszystkiego  naprodukowaliśmy za dużo, obrazów, filmów, książek i o tym jak żerujemy na martwych, zbijając kasę na samym nazwisku, czy to Prousta, czy biedaka Flauberta. Zachwycić może tradycyjnie niesamowity Caravaggio, albo refleksja nad łożem śmierci wieśniaczki. Muzea są zazwyczaj zamknięte, albo wzbogacone medycznymi kuriozami, z czego kpiłby sam Hoellebecq, lecz tym razem  materializuje się jako podobny do samego siebie żul.

Zwiedzanie atrakcji i jakże znajome wrażenia rozczarowania i zniechęcenia. Kolejne wymuszone atrakcje  na siłę wciskane znudzonemu turyście, jak zatęchłe jeziorko wiecznej młodości, obok grobu Merlina. Szybko uświadamiamy sobie zwiedzając przereklamowane atrakcje, że wszystko to jedno, wielkie oszustwo, mające nas wciągnąć w otchłań wydatków i wrażeń zaliczenia cudów świata.

Bratam się z irytacjami autora, kiedy przeklina nawigacyjną Bożenę, nazywa ją zdzirą i rezygnując z jej wskazówek, zawierza intuicji i kieruje się z użyciem papierowej mapy. Kochany Varga kolejny raz pobudza mnie do wspomnień, kiedy to umówiony w Trzech Stawach, zamiast zjechać z A4 tam, gdzie nakazywał rozsądek, pojechałem w nicość nie wiadomo czego, zabłądziłem, a na koniec nie potrafiłem wjechać na parking.  Turystyczne wrażenia Vargi powielają jakże częste uczucia rozczarowania poszukiwacza.

Varga to niby turysta, tak naprawdę to złośliwy komentator, maruda z książkową wiedzą np. o katedrach, ale pisze o tych co się zawaliły i nawet wie kiedy, bo przeczytał mądre książki. Tropi brzydotę i z miejsca porównuje ją z tą polską – bo jak już gdzieś brzydki kościół, to jak ulał pasuje do  naszej parcianej rzeczywistości.

Podróżnik Varga dorasta do naszych wyobrażeń podróżnika od tego  pogardzanego miana turysty, wyposażony w  pełnokrwistą wiedzę, czy to o wzruszeniach przy kawałkach Satiego, czy fobiach Flaubertowych, pisarz jest obudowany informacjami, potrafi wgłębić się w materię miasteczek Normandii, snuje refleksje, porównuje, wyobraża sobie przeszłość, informuje  niestandardowo i pociesza pokazując Sagankę, która piła i ćpała całe życie, dożywając siedemdziesiątki, bo kiedy umierasz nie ma znaczenia  jak się żyło, co lepsze wybierzemy, nałogi czy zdrowe  jedzenie?

Wybieram z Vargi to co mi się podoba, szukam związków z moim charakterem, jakbym chciał  być jak on, odróżniając się od  rzesz turystycznych, zaliczających miasteczka bez cienia refleksji.

Pamiętnik  Krzysztofa Vargi obfituje w  efekciarskie sarkazmy, co niewątpliwie podnosi jego atrakcyjność u czytającego malkontenta. Marzymy jak wszyscy turyści, szukamy  piękna i niezwykłości, a tymczasem  przychodzi taki Varga i wali prosto z mostu… „bez Boga i Szatana nasze kultura nadawałaby się wyłącznie do wypełniania czasu w kolejce do fryzjera” i z miejsca słyszę Bogusława Lindę:  ”a jeśli Boga nie ma to co z ciebie za Szatan?”.

Nie nadaje się ten tytuł dla zwiedzającego świat turysty, a tytułowe ostrygi Varga zalicza z obowiązku i obrzydzeniem. Kamienie potrafią  wzruszyć ale muszą wówczas go przenieść w jakieś ery przedpotopowe.

„Ostrygi i kamienie” wrzucone do plecaka, niepotrzebnie  zajmą miejsce, pośród innych niepotrzebnych gadżetów, jak lornetka teatralna czy powerbank. Wolę smakować niechęć do turystów w samotności domowych poranków, kiedy nawet nie potrafię wyobrazić sobie wyprawy do Normandii, Bretanii, czy nie daj Boże Pikardii.

Zaszufladkowano do kategorii książki | Otagowano , , | Dodaj komentarz

Lemaitre

„Wielki świat” to Lemaitre klasyczny, spokojnie podążający opowiadacz, szerokotorowy, wielopostaciowy. Pierwsza część przewidzianego  na kilka tomów cyklu  „Lata chwały”, to czytadło wciągające, a my na szczęście nie jesteśmy Francuzami i nie odbieramy emocjonalnie i patriotycznie, zabiegów autora, żeby pokazać nam to, co Sienkiewicz zrobił z historią naszego rycerstwa.

 Lemaitre  chce oddać klimat świetności powojennej Francji, ale mnie bardziej stresuje puszczalstwo nastoletniej Helene, jej związek z nauczycielem, a potem obrzydlistwo kolejnych kochanków. Gruby tom w twardej okładce może przytłaczać natłokiem opisywanych przygód rodziny mydlarzy – przeczuwałem ten przeskok w przeszłość literacką autora, który nawiązał do wcześniejszej historii z fałszywymi pomnikami, gdzie rysownik bez twarzy i  jego towarzysz naciągnęli państwo na miliony, a potem zwiali z kasą, i właśnie jeden z nich, który przeżył, zmienił tożsamość, założył rodzinę, kupił fabrykę, przyczaił się w Bejrucie, a książka opiera się na losach jego czwórki dzieci, dzięki którym poznajemy burzliwość dziejów narodu, z jeszcze kolonialnym wietnamskim balastem. Dzieci Louisa i Angele to melanż charakterów, bo mamy tu i geja zakochanego w walczącym w dżungli żołnierzu, puszczalską już wspomnianą panienkę, seryjnego zabójcę kobiet, wmanewrowanego w przedziwne małżeństwo z jeszcze gorszą Genevieve, oraz początkującego dziennikarza.

To co w tym wszystkim lubię to powolność  narracji, uporządkowany styl, bohaterowie, do których z miejsca  się przywiązuję – czytanie systematyczne w rozsądnych porcjach, brak zniechęcenia, zaglądam za kolejny róg i prawie wiem co tam znajdę. Odświeżam sobie Wietnam, czuję ten klimat, deszcz i pokrętność charakterów   Sajgończyków.

Ciekawość jest tym, co przyciąga do tomów Lemaitre’a, a obfitość prozy  zapewnia nieskończoność losów. Szukam ulubieńca w gromadce dzieciaków małżeństwa oszustów i jeśli  nawet skłaniałem się ku  zakochanemu w żołnierzu i przeżywającego męki w azjatyckim deszczu, skazanym za wytrwałość Etienne, to na ostatniej prostej skłonny byłem  raczej kibicować mordercy kobiet Jeanowi, który nie dość, że  czuje dławiącą rękę wymiaru sprawiedliwości, gotową  wymierzyć mu zasłużoną karę, to dodatkową spędza życie ze sztywną jak wykrochmalona pościel żoną, wciśniętą mu bezwiednie jak  kierowanie mydlarnią. Nad wszystkim czuwa  wszystkowiedzący ojciec, który nie takie przygody  przeżył w towarzystwie swojego przyjaciela Édouarda Péricourta. Losy dzieci można rozdzielić na niezależne historie i lepiej im  w rozdzieleniu, bo kiedy zaczynają się przybliżać, czujemy, że nadchodzi tragedia. A jednak coś czuwa nad gromadką z Bejrutu i kiedy już już zdaje się, że przy udziale rodzonego brata,  Jeana czeka tylko stryczek, to sytuacja skręca w kolejny slajd rzeczywistości i  wpadamy w łapy dziwacznej sekty papieża  z Sajgonu.

Wielki świat” zostawia czytelnika  każąc bezlitośnie czekać na kolejny tom sagi. Jak skończy nieszczęśliwy zabójca kobiet i czy załatwi też tę niesamowitą Genevieve, której rytuały przedsenne i model egzystencji emocjonalnej rozsierdzi  nawet wyjątkowo cierpliwego czytelnika.  A ja jednak polubiłem tę potworną kreaturę, tak jak uwielbiam  Dr Morgan Reznick, klasyczną zimną sukę, której przywary i charakter mają w sobie posmak wysublimowanej skuteczności.

Lemaitre pięknie pokazuje niuanse charakterów i wyczuwam  ojcowską czułość, kiedy charakteryzuje np. Etienna jako postać „ płynną”, bujającą w obłokach, idealistę bez ideałów.

Albert Maillard wraz z ukochaną Pauliną  zgrabnie przeskoczyli z wcześniejszej sagi, dając początek  nowym przygodom. Sami usunęli się w cień,  a więc co dalej z czeredką rodzeństwa i które, oprócz  pechowego Etienna, zrobi nadzwyczajną karierę i jak  złapią wreszcie  seryjnego frustrata i czy w końcu odpocznie od zaborczej żony – pytamy autora zawczasu, bo tom już napisany , być może już tłumaczony.

Debiutując w wieku 55 lat, po chwili miał już Goncourtów, a Houellebecq pewnie zgrzyta zębami, czując jak odpada z walki o poczytność.

Okładka książki też zdaje się optymalnie zapowiadać przygody równie wciągające jak projektowanie pomników.

Zaszufladkowano do kategorii książki | Otagowano , | Dodaj komentarz

Stasiukowe zwidy

Magiczny realizm przyszedł mi do głowy przy prozie Andrzeja Stasiuka, kolejnej już z serii odwiecznej jego nostalgii – pisze nieustannie, to samo od lat, aż chciałoby się odetchnąć wreszcie od wspomnień, gumna, wsi, krów i rzeki, od tego dzieciństwa, nieprawdy, w zatartej rzeczywistości, która jątrzy pisarza, zmusza do pętania się po tych ugorach, zakolach, bagnach wspomnień, gdzie starzy, żebracy, pastuchy, bydło, psy – wszystko takie wymięte, skłębione w prozie, wywleczone na wierzch, nieprzystające, obce, brudne, zasklepione w zaropiałych oczach pamięci. Młody Stasiuk i tak zawsze obcy tam był, inaczej patrzył na zwyczajność tubylców, odciskał w sobie ten folklor, na zawsze zapaprał się w tym nieczystym świecie i teraz brakuje mu tych krowich placków, dymów, ognisk, smrodu, zanikającego światła zmierzchającej wsi, co jak narkotyczny sen zmusza go  najpierw do penetrowania mongolskich i ruskich stepów, by wreszcie wrócić do  źródła, co zagnieżdżone  głęboko w mózgu, wychynęło w literackiej  metaforze nadrzecznych przygód zwyczajności. Ma się wrażenie jakby pisarz pouczał, wywyższał to co przeminęło, co niedoskonałe, zapiaszczone, osrane, nie asfaltowe, karbidowe – że niby lepsze?  Niewygodne  i niezdrowe, zamieniliśmy na  jeszcze gorsze, jak tytoniowe na elektroniczne, że nie wiadomo które gorsze.

Stasiuk  marudzi, ględzi pod nosem, niepotrzebny w tej prozie, modlący się z Trzaską, spycha się na margines, bo nie jemu splendory i wiwaty – jemu owieczki jeno i krowy taplające się w bagnach. A ta rzeka wcale nie taka  romantyczna, wiadomo co od czego oddziela, pełna trupów i przeszłości, gdzie złote zęby i podniebienia popalone, zażwirowane trupy  i chciwość zawłaszczająca uczucia.

Tak to się toczy ta maligna nadrzeczna, światy równoleglą się Stasiukowi, przeskakuje dekadami, aż traci rozeznanie, gdzie wojna gdzie Żydy, gdzie Biedronki pełne tanich win. Bo Stasiuk wciąż jedzie, już nawet nie tylko osiołkiem, pali te ogniska i wdycha smrody dzieciństwa, czyli jak zawsze i jak wszędzie wszyscy.

Nie ocenia grabarzy, poszukiwaczy złotych zębów, przesuwa się przez krajobraz, przemija jak kilkaset tysięcy ludzi spalonych a potem przesianych – a rzeka jest – za nią wojna, więc Stasiuk jedzie pomagać, zawozi i wraca, a to wygląda jak kolejna wyprawa , gdzie ludzie, zwyczajność, śpiwór, podłoga, ognisko, twarze, bałagan, wschodnie klimaty Wojna wróciła niczym konarmia Babla i jątrzą się Stasiukowi dwa światy, przeplatają  barbarzyńcy, jakby ci co wtedy zmartwychwstali, żeby znów sobie poszlachtować i pogwałcić.

A rzeka jak to rzeka – płynie, ta sama co wtedy, a powrót do dzieciństwa niemożliwy, jak do szarż z bablowskich klimatów.

W Stasiukowej prozie bez zmian, przechyla się z wiekiem, przesycony wspomnieniami nie daje się wyrwać z pamięci, nie skacze w nieznane, trzyma się swojego Babadag jak Twardoch Śląska.

„Rzeka dzieciństwa” od Wydawnictwa Czarne

 

 

 

Zaszufladkowano do kategorii książki | Otagowano , , | Dodaj komentarz

Stramerowie po raz drugi

Kłopot z tymi Żydami. Ciągną mi się już tak długo, że nie pomnę od kiedy. Stały na półce, nawet nie pod ręką były, odsuwane, kłopotliwe, nawet pospiesznie zaczęte, napoczęte jak bułka wrocławska, nadgryzione lecz porzucone nagle, bez przyczyny, zapewne inne przyjemności mnie pochłonęły i tak mi się ten Mikołaj przeciągał, aż zauważyłem, że to szkodliwe jest, że niesprawiedliwie przedłużam, choć wystartowałem, ale to co już przeczytałem zapomniałem. I wtedy kolejny błąd, zapragnąłem odnaleźć pomarańczowego poprzednika, zaczątek rodzinny, przedsmak doceniony. A tu niespodzianka, bo nie ma, i nie jest to Szczygieł nawet, lecz zwyczajny brak, bo nie mogłem odnaleźć „Stramera”, który przepadł w czeluściach księgozbioru. Wcisnąłem gdzieś tę książeczkę i teraz wiedziony upartością swą, pretekst miałem, żeby na zielone się przerzucić. Ostatecznie mogłem jedynie przeczytać co o „Stramerze” pisałem i dlaczego mi się podobał.

„Kontynuacje bywają dobre jak kolejne części Ojca Chrzestnego, ale zazwyczaj kiepsko próbują nawiązać do prologu – tym razem wyszło pośrodku: ani to bardzo dobre nie jest, ani słabe też nie – po prostu czasy wielokrotnie interpretowane nie  dostarczyły nic nowego, prześlizgnęła się zachowana część rodziny przez wojnę w sposób klasyczny dla ocalałych Żydów, jedni przefarbowali się na gojów, inni trafili do Sowietów, gdzie kariera już tylko czekała, a jeszcze inni kryli się jak tylko mogli po dziurach wszelakich z upokorzeniem wiadomym.

Łoziński zgrabnie przeskakuje po rodzeństwie, którego losy zjednoczą się w końcowej scenie przyjęcia – ujrzymy wtedy jak bardzo nowe wyniosło ich kariery z racji pochodzenia i przetrwania. Zerknijmy na  literaturę pomocniczą, którą autor przytoczył w finale – zatrzymałem się na tym co poznałem i z czego pisarz skorzystał:

Dawno zapomniany Wat  i jego bóle głowy – pamiętam, dużo pozycji fotograficznych, ale i Domosławski z Baumanem, i nagle cudny Dygat z „Pożegnaniami”, rzecz jasna  historia Żydów, potem nasi z Henem i Stryjkowskim, potem  Kuroń z zaskoczeniem, którego”Wiarę i winę” uwielbiam. Przytaczam te źródła, żeby pokazać jak bardzo Łoziński przemielił losy narodu wybranego w Polsce.

Czyta się to nawet, najbardziej wciąga lawirowanie Nuska, przygody z kobietami,  antysemityzm Polaków, strach i walka o przetrwanie, czyli  wszystko, co już było, a autor tylko wykorzystał mgnienia i kawałki wydarzeń, wplatając wszystko w dzieje rodzeństwa tarnowskich Żydów. Wtórność upchana i z talentem skomponowana, może dać komfort  wciągnięcia się w losy bohaterów, dla samej przyjemności spędzenia czasu na śledzeniu przygód zaszczutych wojennych ofiar. Przeszkadza rozbicie historii i skoki akcji, przemieszczanie się z Warszawy, do Krakowa, sowieckiego sojuza, nawet Szwajcaria i te nowe osoby przylepiające się do rodziny, te żony upchane w historii, która nie potrafi się nawet zacząć, a już przepada, ustępując miejsca kolejnej opowieści. Zlepek  przygód, przemieszczeń, dramatów, strachu i wojny, czyni z książki chaotyczną mieszankę, w której nie chce nam się odnaleźć do końca i jak mi się ci bracia mylili od początku, tak i do  finału nie odróżniałem Hesia od Nuska, a tu jeszcze przecież i Rudek i Salek. Najmłodsza ocalała Róża  zdaje się być zaczynem nowej opowieści i odnalezieni w nowej rzeczywistości Stramerowie zapewne doczekają się kontynuacji. Jak wojenny strach autor zamieni na antysemityzm  ludowy, to pytanie o trzeci tom Łozińskiego, który  jeśli nie utonie w banale i przewidywalności, może okazać się równie  bezceremonialny jak  pierwszy „Stramer”.

Zaszufladkowano do kategorii książki | Otagowano , , | Dodaj komentarz

Mariusz Czubaj, bez pożegnania

Tak to jest z Mariuszem, tylko się pojawił, rozerwałem kartonowe opakowanie i już się nie liczyło nic, żaden tam Mikołaj Łoziński, ze swoimi Żydami, nawet nie Hemingway z Wyspami, choć piękny i pachnący, tylko ten pospolity Czubaj, ze swoją chandlerowską obsesją, ale kto by nie chciał pisać jak Raymond, nawet  z takim beznadziejnym imieniem…

Tytułem już pisarz się kryguje, nawiązując do sztandarowego  dzieła Mistrza, czyli „Długiego pożegnania”, ale dowcipniś Mariusz, zapewne z lenistwa, postanowił pożegnanie skrócić.

Przyznam się, że nie od razu załapałem nawiązanie do tytułu, ale od pierwszych stron ten Chandler wyłaził z każdego kąta i chyba Czubaj dostał w prezencie ostatnie wznowienia chandlerowskich bestsellerów w niebieskich okładkach  Wydawnictwa Karakter, na które ostrzyłem sobie kiedyś zęby, ale rzecz jasna zapomniałem i przepadło, a teraz odżyło, więc zarażony Chandlerem, Czubaj pojechał tym amerykańskim sznytem w warszawskim klimacie i smaczkami swojskimi, ale ten ironiczno-luzacki ton zachował, wczepił się w amerykańskość, jak Macierewicz w zamach i to się czyta, choć przecież z tym przegranym bohaterem Czubaj zaprzyjaźniony jest od lat i tylko te wspaniałości z rzeczywistości dorzucane są  jak newtonowskie jabłka w mazowieckim sadzie.

Smakowanie Czubaja,  to jak odpoczynek po długim śnie z koszmarami mrozowo-bondowymi i kiedy odpadł z peletonu Marek Krajewski, a Pasierski obniżył ton, to żeby się kryminalnie odprężyć , taki czubajski  smaczek  rozpromienia deszczowy dzień.

Śledztwo prowadzi były policjant o ponurym nazwisku Janczar i jeszcze głupszym imieniu Błażej, a autor stara nadążyć za mijającymi jak  obrazki  w pociągu Intercity rządami jedynej partii, której członkowie  oślepli od świateł samolotu smoleńskiego.

Czubaj nie może bardziej ośmieszyć zidiociałych  wyznawców, obrazić Szydło, albo wytknąć szubrawstwo, bo z przeszłością nie warto konkurować, więc skupia się w końcu na intrydze, która opiera się na poszukiwaniu mordercy siostry bohatera, a pajęczyna wydarzeń rozplątuje się misternie, przetykana chandlerowskimi błyskami, w rodzaju: „Ktoś kopnął mnie w głowę, ale  zdążyłem zasłonić się ręką. Zadzwoniło mi w uszach, ale nie były to Dzwony rurowe Oldfielda.”

Kiedy już tak zachłysnąłem się tą prozą, wszedłem z kapciami w  świat wydumanej męskości, gdzie kudłaty Mariusz wiedzie papierosowe dysputy z okularnikiem Marcinem, pewnie o psach, więc wówczas pora przyszła na rozwinięcie i tu nie było już tak sielsko, Czubaj nam się rozmienił, bo im dalej w las, tym jałowiej i nie da się jechać na tej samej frazie non stop, trzeba dostosować styl do akcji, niekoniecznie pod Arsenałem. Kiedy Błażej przystępuje do działania, autor się rozpisuje i trzeba posuwać wydarzenia, które nawet, nawet dynamiczne – się dzieje, trup się pościelił i jest ta  demoniczna postać demiurga jak z Bonda, gdzie zawsze taki Mefistofeles  pociąga za sznurki. Nie można być nieustannie Chandlerem, więc w przebłyskach mamy to, a reszta się po prostu dzieje – smaczki w rodzaju sklepowej miłośniczki boksu, albo zapachu pięknej Sylwii, podkreślają szarość codzienności, gdzie perełki w postaci: „Bo ja jestem Sylwio jak ksiądz i wysłucham i wyrucham”.

Politycznie Mariusz jest nasz, gdzie tylko może szpilkę wetknie, choć trudno wbić to w Szydło, ale zawsze z worka wyjdzie, gdzie pisarz się lokuje. Akcja pod koniec mknie, bohater rozumie i działa, jeździ po kraju, a wiadomo, że nie może mieć ferrari, nawet audi nie dano mu, wszystko ma stare, ubranie , pies, pistolet, przyjaźnie, radzi sobie z bezczelnością nabytą, choć argumentów za wiele nie eksponuje. Czubaj wszystko poukładał i nie wiem czy jest to błyskotliwa konstrukcja, napisałbym, że raczej przaśna, nasza, ojczyźniana, małopolsko-podlaska, ulubiona, polska  historia, nie jakieś tam  Jacky Reachery czy Harry Holowskie konstrukty. Czujemy się w tym swojsko jak podczas tankowania na obajtkach, gdzie hot dog smakuje  tak jak chcemy, bo ja tylko z musztardą, a jak ktoś woli to dowalą mu keczupu ile chce. Już tęsknię za Czubajem, choć mam te wcześniejsze,  jakby co i nawet znajdą się nieodległe zaległości w kolekcji, do odbudowania klimatu , tej naiwnej ufności bohatera, że wszystko zawsze skończy się pomyślnie i żaden Demiurg nie przeszkodzi sprawiedliwości społecznej.

Bo Czubaj jest najlepszy a jedynym, który mógłby go przebić jest śpiewak Świetlicki, tylko mu się nie chce numerować przygód podobnego Błażeja.

Dziękuję wszystkim, którzy przysłali mi tę  przyjemną książkę.

 

 

Zaszufladkowano do kategorii książki | Otagowano , , | Dodaj komentarz

Oscary, historia Akademii

Oscary tegoroczne za nami i choć wszystko było do przewidzenia, wyczekiwało się poranka, żeby potwierdzić tego „Oppenhaimera” przemieszanego z „Barbi” i westchnąć wewnętrznie, z nostalgią w tle, że kiedyś to były Oscary! No właśnie, ale kiedy?

Moja pamięć obejmuje lata świetności dużych, pięknych produkcji, do zobaczenia jedynie w sali kinowej, filmów, które do dzisiaj wzbudzają emocje, kiedy telewizja postanowi je przypomnieć.

Tymczasem w solidnym, masywnym tomie „Oscarowych wojen” sięgamy do początków Akademii i ta prehistoria  jest niebywałym, pasjonującym rajdem przez  zawirowania pierwszych nagród i laureatów – początki kinematografii, czy przejście  z kina niemego do nowego etapu, początki wielkich wytwórni, gwiazdy ze swoimi kaprysami, z tą zawsze dla mnie brzydką Betty Davies. Wykluwanie się prestiżu nagród Akademii, to przedzieranie się przez początki przemysłu filmowego, to uświadomienie sobie, jak bardzo  liczył się wówczas komercyjny aspekt  powstawania arcydzieł i jak wiele zawdzięczamy niebanalnym osobowościom, które postawiły wszystko na szali sukcesu w tej nieprzewidywalnej branży. Frank Capra jest tutaj najlepszym przykładem, jak pragnienie Oscara, zaowocowało produkcjami, o których mówi się do dzisiaj.

Powraca  jak bumerang „Obywatel Kane”, historia jego powstania, młody Orson  i ten Mank o twarzy Garego Oldmana. Nigdy nie udało mi się zrozumieć zachwytów nad tym filmem – być może wszystko leży w nowatorstwie, inności, trickach reżyserskich i tajemnicy „Różyczki”. Oglądam „Obywatela” bez zrozumienia, podobnie wciąga mnie koreańska „Podejrzana”, ale to już inna historia. Zamieszanie wokół  filmu Wellesa, jego bojkot czy plan zniszczenia wszystkich kopii, na który rozpoczęto już nawet zbiórkę funduszy, jedynie podminował publiczność, choć nie spowodował deszczu Oscarów, ale nominacji było kilka.

Oscarowe wojny” to obszerny tom, którego nie zabierajcie do samolotu, prędzej zasłuży na pociąg lub plażę. Zagęszczone od faktów stronice  rozleniwiają, bo autor sięga do dna każdego problemu, które Akademia zwalczała przez tyle lat swojej egzystencji.

To książka dla fanów filmowych faktów, do sporadycznego przeglądania, ale radzę zaliczyć od razu całość, co przyniesie sporo satysfakcji. Porównuję  ją do monumentalnej Kroniki filmu, choć tutaj przemieszczamy się z faktami bardziej płynnie i czasami trąci to dramatem, często farsą, a zdecydowanie  profesjonalną fachowością.

Michael Schululman,  opisał historię Hollywoodu i docierając do współczesności zmierzył się z aktualnymi zawirowaniami przed którymi Akademia  nie ucieka, walcząc z uprzedzeniami i pytaniami o zasadność  jej istnienia.

 

 

Zaszufladkowano do kategorii książki | Otagowano , | Dodaj komentarz

Nienawidzą kobiet

Jędrzej Pasierski wysłał Ninę Warwiłow w sąsiadujący z Gorlicami  Beskid Sądecki, aż zacząłem się zastanawiać, czy kiedykolwiek tam byłem.

Czterdziestoletnia Nina w ciąży, jest piękną, czarnowłosą kobietą, żyjącą w wiecznym niezdecydowaniu,  zafascynowana  silnym rzeźbiarzem, a jednocześnie nie stroniąca od flirtów, rozglądającą się ciekawie po otoczeniu i dzięki temu widzącą więcej od innych, co pomaga w śledztwach.

Ninę się lubi – jako bohaterka literacka jest  wyrazista, choć trudno byłoby mi ją zwizualizować np. jako aktorkę w serialu o jej przygodach. Kiedyś być może pasowałaby Julia Kijowska, ale za mocno się wyeksploatowała w ostatnich kryminalnych adaptacjach.

Folklor beskidzki tym razem  rozwodnił intrygę i sedno nie dawało się bardzo długo odsłonić. Nina rozplątuje zagadkę morderstwa z ocalałym dzieckiem, a końcowa dynamiczna scena z ciężarną policjantką i wściekłym  góralem, zdaje się być najciekawszym momentem lektury.

Kiedy rozumiemy, że rozwiązanie zagadki leży w przeszłości, autor wrzuca  motywy dziecięcego prześladowania, inności, która  jątrzy, osobliwości, nieprzystosowania. Zarówno Roma jak i Witek są „nieztejziemi”, choć miejscowi, wykluczeni.

Warwiłow rozwiązuje motyw zbrodni we własnej głowie i wykłada go zainteresowanym w nietypowej scenerii. W tle waśnie międzyludzkie, romans, jakby na deser, namiętność  do żony wroga, psy, górski blog, schronisko, zapalniczka, potok w lesie i strasząca bacówka.

Czyżby właściwym bohaterem „”Źródła” była Roma, a może to Witek jest tutaj centralnym ogniwem?  Nina  plącze się po tych leśnych pagórkach i po wsi, ale chyba wbrew woli autora, trudno złapać klimat  społeczności zamkniętej na małej przestrzeni. Nie pomagają wzmianki o śrycie, posiadywania na ławeczce sklepowej  – czytelnik  zaczyna się nużyć opisami serów i czarnych owiec. Kryminał rozłazi się , brakuje silnego spoiwa, które autor zagrzebał w mozolnych opisach śledztwa uroczej pani komisarz.

Motywy wysłania Warwiłow w opisywane tereny wyjawia autor na końcu, co jednak nie usprawiedliwia sknocenia  siódmego tomu  i skłania wiernego czytelnika do nieustannego naciskania, żeby Nina wróciła do miasta. Dawny, warszawski partner służbowy, przychodzi z pomocą i już miałem nadzieję, że coś zaiskrzy i wyrwie ciężarną z Gorlic, ale co z ojcem drugiego dziecka – z pierwszym sobie poradziła i ten drugi  odpuści, zwłaszcza, że to człowiek dziki i dziwaczny.

Nieudany, kolejny górski kryminał, odchodzi w niepamięć, ale mam nadzieję, że to jedynie krótka niedyspozycja, jakby kontynuacja nastroju z „Wodnika”, przez który niedyspozycja autora  zgęstniała, a przecież „Martwy klif” był wyborną pieczenią w nadmorskim klimacie.

Czas na zmiany i przesunięcia Panie Jędrzeju, co musi Ninie wyjść tylko na dobre.

Kiedy zastanawiałem się jak zatytułować recenzję, pomyślałem, nomen omen, 8 marca, że pisarz może podświadomie pokazał, jak mogą cierpieć kobiety, poczynając od ciężarnej Niny, poprzez prześladowaną Romę, kochankę Agnieszkę, nie wspominając o zamordowanej żonie blogera. Kobiety mają zawsze gorzej, bo nie tylko łatwiej wpadają w depresję, ale częściej uwikłane zostają w sytuację bez wyjścia, bo co ma zrobić piękna żona łobuza Janka, związana niepohamowanym romansem z Witkiem. A ta Roma zagubiona w lesie, gnębiona przez rówieśników, jednocześnie indywidualność na miarę Niny.

„Źródło” to kobiety, to dla tych silnych osobowości Pasierski opisał historie gwałtów, które w tylu jeszcze genach siedzą nieodmiennie od setek lat.

 

 

 

Zaszufladkowano do kategorii książki | Otagowano , , | Dodaj komentarz

Tony

Biografia Anthonego Bourdaina prowadzi czytelnika na manowce  Autor  robi wrażenie skrupulatnego i szczegółowo wylicza kolejne destynacje Tonego, a jednak  podejrzewam podświadomie, że za tym wszystkim kryje się coś niedopowiedzianego i że biograf nie potrafi dotknąć sedna charakteru swojego bohatera. Bourdain wymyka się wciąż z opisów, kryje pośród kolejnych odsłon jego życia. Coś jest niejasnego w tej opowieści, jakby autor na siłę chciał  przedstawić postać wyjątkową, oszronioną jednak jakąś tajemnicą, prowadzącą nas do niezrozumiałej decyzji końcowej. Czy to depresja, czy czarnowłosa Asia skłoniły Tonego do pozostawienia wszystkiego  i odejścia.

Opinie o tej biografii, dalekie od doskonałości, nie odstraszyły mojej chęci posiadania, stąd z zadowoleniem rozpocząłem przygodę z tym życiem, pod ubiegłoroczną choinką.

Czytelnik szuka w tej biografii odpowiedzi, dlaczego znany celebryta kulinarny zabił się w przypadkowej miejscowości, w niewygodny i prymitywny sposób i czy winę należy przypisać tej rozwydrzonej Argento, która przez ostatnie miesiące mieszała w głowie Tonego. Tak właśnie, obwinić tę ciemnowłosą kobietę, przypisać jej rolę śmiercionośnego narkotyku. W finale mamy wrażenie, że wyrok już zapadł, tymczasem to właśnie w tych zakamarkach ukrytych w biografii, należy szukać przyczyn decyzji ostatecznej. Całe życie kucharza, poprzetykane jest epizodami, przez które jego czyn stałby się bardziej wytłumaczalny, a jednak nigdy nie wypływają one wyraźnie i tylko skrupulatny czytelnik złoży  wszystko  do siebie i otrzyma  wizję stanu ducha  w chwili kiedy wieszał się na pasku od szlafroka.

Życie Bourdaina, tak różnorodne, lekko dzikie i nieuporządkowane, może  wzbudzać zazdrość w naiwnym czytelniku, ale nałogi  i upodobanie do prostytutek  pokazują jak  bezradnym i zagubionym stał się człowiekiem – sława przyplątała się niejako przypadkowo i nie zawdzięczał jej szczególnym staraniom, czy umiejętnościom kulinarnym, a jedynie tej chorobliwej osobowości. Anthony był od zawsze poplątanym charakterem, o skrajnych uczuciach, szukającym krawędzi, ale zagubionym w świecie, który tak naprawdę mało go obchodził. Był egoistą i tylko kobiety z którymi był, mogłyby opowiedzieć o nim znacznie więcej, kiedy już zrzucił maski, za którymi  uciekał  od innych. I ta ostatnia kobieta o niezwykłym charakterze, tak pociągająca, a jednocześnie dzika i niezależna, zachowała się nie przeczuwając nawet, w najczarniejszych wizjach, zachowała się jak tyle kobiet  dotąd, jak ostatnia egoistka, walcząca o własne ja, zrobiła niewybaczalny błąd, za który pewnie pokutuje do dzisiaj. Kobiety, te egoistki zamknięte w schemacie, z którego tak naprawdę nie chcą zrezygnować, a jednak brną nieustannie w tę swoją depresję niezależności, po której tracą  najcenniejsze skarby, po czym nie potrafią sobie wybaczyć. Skąd my to znamy?

Przez to wrażenie niepełności, „Zagubiony w raju”, jest tylko tytułem, przez który przechodzimy zaciekawieni, ale nie docieramy do sedna charakteru człowieka, którego doskonale ogląda się w telewizji na tle zastawionych stołów.

Kiedy potem oglądam odcinek „Parts unknown” z Rzymu, gdzie w roli głównej bryluje Argento, nie mogę się oprzeć wrażeniu, że ta kobieta niczym czarne fatum, zawisła nad losem celebryty, uświadamiając mu jak  bardzo oszukuje nie tylko siebie. Poplątane życie człowieka, który nie do końca wiedział kim chce być w życiu, to momentami fascynująca lektura, ale więcej dowiecie się  o charakterze Tonego, oglądając go przy stole z przyjaciółmi.

 

Zaszufladkowano do kategorii książki | Otagowano , | Dodaj komentarz

„A do cholery z taką miłością”

Chwytamy się za „Polaka”, myśląc, że dowiemy się czegoś o sobie  albo ojczyźnie, tymczasem to historia miłosna, dla której Polak i Chopin, są tylko pretekstem i podkładem równie dobrym  dla Włocha czy  Francuza. Ale Coetzeemu przyszedł do głowy Polak i kiedy połączył go z Chopinem, wyszedł mu  schemat , w którego jeszcze wtłoczył Dantego i Beatrycze.

Historia Dantego to pretekst, na którego fundamencie  pisarz  konstruuje dziwaczny związek Polaka i Hiszpanki, którego nie nazwałbym miłością, bo tutaj partnerzy tak naprawdę do końca się nie poznają, a uczucie Witolda to raczej obsesja, w przypadku Beatriz początkowa odraza i obojętność przekształcają się w uzależnienie.

O co chodziło Coetzeemu dowiadujemy się dopiero w finale książki i zastanówmy się jak bardzo ten wielki finał jest dla nas zaskoczeniem i czy  tak naprawdę nie spodziewaliśmy się takiego zakończenia tej przejmująco smutnej opowieści.

Polak”, to powieść o samotności, o pustce pozostawionych samym sobie, Witold, stary i przeciętny pianista,  przeczuwając rychły koniec, wymarzył sobie ostatni powiew  najważniejszego w życiu uczucia i ulegając romantycznej: polskiej, chopinowskiej naturze, zauroczył się  w przypadkowo poznanej kobiecie. Przypomina to trochę opętanie i prześladowanie. Pianista osacza Beatriz, wyznaje miłość i proponuje wspólny wyjazd do Brazylii, porzucenie męża.

Wszystko śledzimy z punktu widzenia kobiety, a Polak nie ma szans wyłożyć swoich racji, nie znamy jego myśli  i zamiarów – to kobieta snuje własne refleksje na temat   tego związku. Wydaje się być osobą powściągliwą, raczej chłodną uczuciowo, z przebrzmiałymi namiętnościami, pogardliwą i wyniosłą – to najgorszy rodzaj kobiety do uwielbiania, lecz bezkreśnie podniecający mężczyzn, którzy nie dorastają do jej poziomu. Beatriz brzydzi nie tylko wygląd Witolda, jego wielkość i kościstość – nie wyobraża sobie jego dotyku.  Coetzee w mistrzowski sposób pokazuje   jak ukryte pragnienia zmieniają kobietę, jak ulega, choć Witold nie stara się jakoś spektakularnie ją zdobyć. Wierzyłem, że to uczucie rozpaczy, będzie jedynie platonicznym wyskokiem starca, a jednak niejako wbrew sobie Beatriz  doświadcza nawet ostatniego w życiu orgazmu. Wymowniejszym byłoby oszczędzenie Witoldowi scen łóżkowych, którymi pisarz nie epatuje, bo zadziwia nas sam fakt sprokurowania  przez kobietę możliwości erotycznych z tym kościstym olbrzymem, o które nie bardzo zabiegał rozmiłowany pianista.

Powieść dzieli się na dwie części, gdzie w pierwszej  dochodzi do spotkania Polaka z Beatriz i następuje wybuch jego miłości – poznajemy refleksje Hiszpanki o tym zauroczeniu, a także dowiadujemy się więcej o samej kobiecie i jej życiu.

Druga odsłona to perypetie niejako pouczuciowe i brak Polaka wyzwalający w nagle osamotnionej kobiecie, pokłady tego wszystkiego o czym marzyła całe życie.

Witold to ratunek dla starzejącej się kobiety, tak jak wybawieniem dla Dantego było ujrzenie w wieku dziewięciu lat Beatrycze, co utrzymywało go przy życiu do końca, pomimo wczesnej śmierci jego wybranki i nigdy nie spełnionej namiętności.

„Polak”  nie gra polskością i choć  trochę kraju przewija się po kartach powieści to jednak nie jest laurka, to raczej pogardliwa obojętność, niczym uczucie Beatriz do Witolda. Muzyka Chopina jest tu nutką goryczy dla i tak już smutnego życia Polaka, Szkoda, że nie poznamy jego przemyśleń i zamiarów. Koniec życia musiał mieć szalenie  przygnębiający i jedynie wspomnienia czasu spędzonego z Beatriz, rozświetlały mu mroki egzystencji.

Samotność gryząca  niczym natrętne pluskwy na radzieckim dworcu, jest przeogromna i skłania do czynów na miarę Polaka. Coetzee napisał subtelną  i smutną powieść o naszym losie, który nigdy nie ma dobrego zakończenia, nawet gdyby Beatriz uciekła od męża, nie byłaby szczęśliwa z Polakiem, zanurzona na zawsze we własnej samotności.

Spodziewałem się, że ta książka będzie mocnym impulsem  dla duszy, stąd  widziałem się z egzemplarzem w dłoni, z pachnącymi kartkami i twardą oprawą, tymczasem  nieoczekiwanie włączyłem na  trzy godziny audiobooka z Audioteka.pl i nie żałuję. Bardzo umiejętnie zinterpretowana przez Mateusza Drozdę, pozwalała odetchnąć podczas słuchania Zazwyczaj literatura piękna traci  podczas słuchania, bez powolnego przemierzania treści  wzrokiem, lecz tym razem mogę z czystym sumieniem polecić tę opowieść z morałem, wszystkim lubującym się w leniwym podsłuchiwaniu.

 

 

Zaszufladkowano do kategorii książki | Otagowano , , , | Dodaj komentarz