Wrocław Michaśki

Jak to właściwie jest z tą „Autobiografią” Michała Witkowskiego? Niestety, trzeba przyznać, że w moim odczuciu coś tu nie pasuje i zgrzyta mi w czytaniu.

Książka napisana jakby z przymusu, z rozpaczy artykułowanej brakiem odpowiednich  środków do życia. Skarży nam się gwiazda  literacka, pisarz z sukcesem czytelniczym, na którego i krytycy raczej nie  utyskują, przeciwnie, wychwalają, a  kilka książek nieźle się sprzedało. A Michał znudzony ściankami modowymi  i epizodami serialowymi  jęczy, że mało pieniędzy, a przecież to zdolny autor, gdyby zebrał się w sobie, to mógłby napisać  książkę na miarę „Drwala”, bo „Lubiewa” może już nie przeskoczy.

Tymczasem postanowił sprzedać się nam ostatecznie i wydrążyć  swoje życie od dna. Już na facebooku kusił wielbicieli odcinkami pikantnymi i zachęcał do wykupienia fragmentów spisywanych jedynie dla subskrybentów. I tak za skromną zapłatą możemy zapewnić sobie regularną porcję Michaśkowych przygód, z czego powstała pierwsza część autobiografii.

Lektura jest przede wszystkim sentymentalną podróżą do Wrocławia lat osiemdziesiątych, , lat moich pierwszych w tym mieście, Miejsca, które Michał opisuje  znam z widzenia i doświadczenia. Mniej ulicę Baciarellego, ale pętle na Biskupinie wizytowałem nie raz, a droga do Placu Grunwaldzkiego, do Goliata  i budki z rurkami, jest w mojej głowie razem z targowiskiem na tyłach szkoły podstawowej nr 54.

Wrocław lat 80-tych. Kiedy przybyłem, to labirynt urokliwych uliczek w okolicach Rynku, z ruinami na Kiełbaśniczej i ciemnym Placem Bema, gdzie kiedyś zbłądziłem tramwajem, nie przypuszczając, że za niedługo w okolicy zamieszkam. Witkowski oddaje nastroje tamtych lat z pozycji nastolatka, zbuntowanego dziwaka, który wrzucony w czternastkę zderzał się z klimatem miasta, potrafiącego gościć Kantora ( byłem na przedstawieniu, gdzie osobiście wyszedł na scenę, co rzadko się zdarzało), a jednocześnie tolerować nadodrzańskie wybryki pijackie. Miasto miało swój poniemiecki urok, zawsze zdawała się w nim panować wilgotna jesień. Dzieciństwo Michałka było typowe, ze swoimi rytuałami, dwoma skrajnymi babkami, którym zostawał wydawany nieomal na pożarcie. Ten tom ma doprowadzić zwyczajnego  chłopaka, do zepsucia, jeśli za takie uważamy gejostwo. Dzieciństwo  naznaczone pustką sklepową oraz skarbami z enerefu, czego sam nie doświadczyłem dwie dekady wcześniej, Lata dorastania Michała, to ten beznadziejny marazm lat po stania wojennym. Nic się nie działo, nic nie zapowiadało  przemiany. Sprawny język Witkowskiego maluje   klimat rodzinnej sielanki, pierwsze papierosy i zabawy z dziewczynkami – można się w tym odnaleźć jeśli mieszkaliście na Biskupinie.

Nie da się cofnąć całkowicie bezceremonialnie do dzieciństwa – wychylą się czasem jakieś skrawki uczuciowe, dramaty namiętności, głupoty, które zostają na zawsze. Pisarz Witkowski potrafi  obrazowo wskrzesić siebie, zagubionego nastolatka w świecie, który nie do końca  spełnia jego marzenia. Slajd  młodego Michała jest  wyrazisty  i opakowany umiejętnie, tak, że może trafić do wspominającego własne dorastanie seniora, bez smartfonów i Internetu – o jakże to były dziwne czasy, zamknięte w sobie, raczej ponure i biedne.

 

Witkowski urywa swoje opowiadanie w chwili, kiedy czeka go inicjacja erotyczna, a wszystko co wydarzy się dalej jest tajemnicą i być może się odsłoni w kolejnych tomach, choć autor zastrzega, że najbardziej pikantne fragmenty dostępne są jedynie po wykupieniu abonamentu.

Pisarz skupił się bardziej na zewnętrzności tego świata  i przekonywującym językiem oddał   miasto i mieszkańców- a jednak czułem , że czegoś mi tu brakuje, coś nie do końca zaskoczyło, jakby Witkowski pańszczyznę odrabiał, pisał zadanie domowe i zapomniał  o najważniejszym. Szukałem klucza tej biografii i  zaginąłem w anegdocie i barwności skojarzeń. Młodość starszawej cioty może być inspirująca, ale tu zdaje mi się jedynie pojękiwaniem, z uśmiechem politowania nad własnym losem.

Ale jest to napisane z urokiem i talentem, godnym pierwszej ligi polskich Twardochów  i Masłowskich.

Witkowski kończy fantasmagorią przejścia „na drugą stronę”, zanurzeniem się w upadek lub wręcz odwrotnie. Najważniejszy moment tej biografii, wizyta w barku na Świdnickiej, niepokój i falstart wokół legendarnych ciot , kiedy dziecko jeszcze, rozmarzone tajemnicą czegoś zakazanego, brudnego, co odmieni jego świat. Zawsze przechodząc obok tego miejsca , gdzie po drugiej stronie rozpierała się opera, czułem grozę bijącą z tego zakątka – samo przechodzenie obok i zerkanie do środka  skazywało cię na potępienie, a wszyscy wiedzieli, że siedzą tam pederaści niebezpieczni, nie wiadomo dlaczego.

Przygody Michaśki nie będą już tak fascynujące, jak w tym pierwszym tomie, dalej już tylko nudna rozwiązłość, przy której dzieciństwo,  jest jak deser przed pomidorową.

 

 

Zaszufladkowano do kategorii książki | Otagowano , | Dodaj komentarz

Niedobre

Staranne wybieranie lektur, nie uchroni nikogo od natrafienia na chybioną literaturę, którą jedynie dobra wola pozwala  dokończyć, przy utyskiwaniu i marudzeniu na nieporadność autorów.

Dzięki audiobookom mogę uniknąć gromadzenia, na przepełnionych półkach, kolejnych pozycji, do których więcej nie sięgnę.

Kocham Ćwirleja  za milicyjne kryminały z nieodżałowanym Olkiewiczem na czele, ale zmieniona rzeczywistość, pozbawiona peerlowskiego kolorytu, nie udźwignęła w opowieściach z nową bohaterką, całego tego  folkloru, który przyciągał czytelnika, stęsknionego  własnej młodości.

Chwyciłem się z nadzieją  „Ostatniej drogi” Ryszarda Ćwirleja, wierząc w talent poznańskiego pisarza, pamiętając, że w serii z Anetą Nowak, pojawiają się czasem relikty dawnej przeszłości milicyjnej. Jesteśmy w rzeczywistości wojny w Ukrainie i autor przypomina pierwsze chwile ucieczki Ukraińców przed agresorem rosyjskim, oraz wskazuje na jakie niebezpieczeństwa narażeni byli uchodźcy.  Akcja  jest niemrawa i nudą wieje ku coraz mocniej zniecierpliwionemu słuchaczowi audiobooka. Czyta  Leszek Filipowicz, za którym nie przepadam, ale potrafię znieść jego  interpretacje, jeśli mam do czynienia z dobrą literaturą.

Kiedy do akcji wkroczyli policjanci, wyjaśniający  śmierć młodej kobiety na autostradzie, moja cierpliwość utknęła na dobre, razem z zaparkowanym przed domem samochodem. Wyłączając aplikację Audioteka.pl, wiedziałem, że kolejny dzień rozpocznę od słuchania innej książki.

Oczytany kolega zaskoczył mnie poleceniem nowej książki Roberta Harrisa, choć tematyka  raczej mnie nie pociągała. Skusiłem się wierząc w talent  pisarza, zwłaszcza ostatnio doświadczony zarówno świetnymi „Pompejami” jak i niezwykłym „Konklawe”.

„Wielka ucieczka” z Filipem Kosiorem w roli lektora zabrała mnie do XVII wiecznej Anglii, gdzie 30 stycznia 1649 roku ścięto króla Karola Stewarta, a w 1660, 59  mężczyzn, którzy podpisali wyrok na króla  zostaje uznanych winnymi zdrady stanu.

W powieści śledzimy losy uciekinierów do Ameryki, oraz poznajemy  zawziętego Naylera, który postawił sobie za cel dopadnięcie skazanych. Dwóch sędziów: Edward Whalley i William Goffe ląduje w Nowej Anglii i śledzimy ich losy, opisywane jak zwykle sprawnie i obrazowo. A jednak nie potrafiłem się w to wciągnąć, słuchając poprawnie czytającego Kosiora; autor opisuje relacje  przybyłych oraz udzielających im schronienia. Wszystko fajnie, tylko za nic   nie byłem w stanie poczuć zainteresowania. Może Brytyjczycy odnieśli się do lektury z większą namiętnością, ale dla mnie Cromwell, czy też syn ściętego króla, nie stanowią pożywki zdolnej  wciągnąć mnie w te historyczne  przekładanki.

Harris  wykazał się doskonałą znajomością tematu i z pewnością sporo poświęcił, żeby oddać historyczną prawdę. Nie złapało mnie jednak za gardło żadne napięcie – czułem zniechęcenie i brak empatii dla królobójców, choć w zamyśle pisarza, było raczej sprzyjanie uciekinierom. Obojętność nie ustąpiła nawet przy doskonale rozgrywanych scenach, gdzie Harris wykazał się sprawnością i inwencją, wciągając czytelnika w barwny  świat brytyjskich niesnasek z angielskim parlamentaryzmem.

Jaki stąd wniosek? Podstawa to starannie dobrana lektura i przekonanie, że dostaję coś czego naprawdę pragnę – nie zmuszać się do lektury, nie zaliczać a przeżywać.

Nic z tego w tym wypadku nie zaskoczyło.

A tymczasem Agora, mająca na swoim koncie kilka górskich, himalajskich propozycji, wyskoczyła z biografią człowieka, którego nazwisko pamiętałem z pierwszych fascynacji górami wysokimi. Pojawienie się „Kurczaba” przyjąłem z nadzieją na powrót sentymentalny do uczuć z poznawania wczesnych wyczynów tatrzańskich i pierwszych zdobyczy himalajskich.

Ależ się zawiodłem na tej źle napisanej książce. Fusek i Porębski to autorzy, którzy już na samym początku popełnili błąd, wybierając fatalną konstrukcję  wydarzeń opisywanych w biografii, skleconej niechlujnie i bez myśli przewodniej. Poplątanie  chronologiczne nie służy  tej opowieści – umierający bohater, to nie zachęta, którą umieszcza się na początku biografii, przemielając potem życie  wrzucone jak brudna bielizna do pralki Frania, która  mieli powoli  i nieciekawie. Mamy Tatry i pierwsze sukcesy z przyjaciółmi, których nazwiska potem  fascynowały nie tylko mnie. Jest śmierć Długosza, tej legendy, której charakterystyczny grób na Pęksowym Brzysku, nie jeden raz pokazywałem przeróżnym ignorantom górskim.

Kurczab był też dobrym szpadzistą i czasem autorzy raczą nas przydługimi fragmentami o tym sporcie, co powinno się wydzielić w odrębnej biografii, lub po prostu zebrać razem w samotnym rozdziale.

Przemieszanie wydarzeń w tym ciekawym życiorysie, nie wychodzi lekturze na dobre, nawet jeśli tylko słucham audiobooka głosem nieznanego mi wcześniej Kamila Prubana.  Kurczab był gejem, co w tamtych czasach przekładało się na kompletnie inny odbiór nie tylko towarzyski.

Cały rozdział poświęcił się na dylematach, jak to środowisko ignorowało homoseksualizm Kurczaba, ponieważ obchodziło wszystkich po prostu wspinanie. Nieładne zdaje mi się sugerowanie konformizmu Jano, w połączeniu z wątpliwościami co do jego nastawienia politycznego i sugerowanie, że w zaginionych aktach taterników, mogły znajdować się fakty jego współpracy z SB. Gejostwo Kurczaba, to słabo rozwinięty wątek – i chyba to dobrze, ale zamiast rozłożyć jego życie uczuciowe na całą lekturę, kondensuje się te opowieści o chłopakach Kurczaba pod koniec, racząc do tego czytelnika dodatkowo, związkiem między innymi z Wandą Rutkiewicz, a może jedynie jej zauroczeniem starszym kolegą.

W pewnym momencie mamy śmierć bliskiego Kurczabowi  Dyzmy, co pociąga za sobą ogromne obszary związane z rodziną przyjaciela, syna Jacka Woszczerowicza i Haliny Kossobudzkiej. Wolałbym więcej posłuchać o tatrzańskich klimatach lat sześćdziesiątych i o legendarnych już  przygodach w górach i schroniskach, co uwielbiałem w młodości, śledząc nieliczne artykuły w prasie i dokumenty pojawiające się kiedyś wyjątkowo w naszej telewizji.

Książka nie doczekała się też korektora, a błędy piętrzą się nie tylko ortograficzne: jedziemy do Łaska  a nie do Łasku; usłyszałem też o wspinaczce na granity  zamiast Granaty. Lektor przeczytał też chyba źle Cubrynę, choć tu mogłem się przesłyszeć, ale specjalnie mnie to ubodło, bo to moja ulubiona góra tatrzańska. Najfajniej opisane zdają się tatrzańskie przygody bohaterów moich młodzieńczych marzeń, tych wszystkich wspinaczy, pierwszych zdobywców niedostępnych ścian, a potem legendarnych Himalaistów z Kukuczką na czele, którego zresztą Kurczab szkolił.

Szkoda, że za Jano wzięli się nieudacznicy, bo Kurczab jest legendą i kilka jego książek pochłonąłem w dawnych czasach, zwłaszcza te o polskich Himalajach.

Sentymentalny powrót do młodzieńczych wrażeń z  fascynacji tatrzańskimi  wyczynami, to jedyna korzyść z audiobooka o legendzie, którą Kurczab z pewnością był. Przepełniona niepotrzebnościami biografia zamęcza słuchacza , a jeszcze bardziej zapewne czytelnika, sprawiając, że nie da się tej książki polecić nikomu. Zabrakło tu autorom skupienia się  nad jednym aspektem  barwnego życia szpadzisty, taternika, homoseksualisty, himalaisty. Przygodowe życie nietuzinkowego człowieka, zostało wtłoczone w szereg nieistotnych wydarzeń i wspomnień, czego nie da się wybaczyć autorom–niezdarom.

Trochę szkoda zaprzepaszczonej szansy posłuchania o życiu ciekawej osobowości –wystarczyło skupić się na wybranych aspektach życia bohatera, zamiast raczyć nas  sieczką  posklejanych artykułów prasowych i wspomnień, choć przyznać trzeba, że czasem panowie biografowie starali się docierać do żyjących towarzyszy  nie tylko wspinaczkowych Jano.

Jak widać nie zawsze musi być słodko i miło, jak to zazwyczaj dzieje się na słodkich blogusiach z kwiatkami i kotkami w towarzystwie kolorowych okładek, czego nikomu nie życzę.

Pechową serię rozczarowań, przerwać zamierzał Michael  Houellebecq, cieniutką fioletową: „Kilka miesięcy mojego życia”, ale rozczarował strasznie, nie wspominając o kwocie, którą należało wydać, żeby stać się posiadaczem tej niepotrzebnej lektury.

W tej szybko skleconej byle jak książeczce, ulubiony autor przemieszał dwa  najgorsze  motywy swojej twórczości, a więc niekontrolowany hedonizm, który  dobrze pokazał  w roli porwanego przez polskich przygłupów, w śmiesznym filmie o porwaniu, oraz socjologiczno-polityczne wywody na temat sugerowanego mu antyislamizmu, w połączeniu z odgrywaniem się na wrogich mu komentatorach politycznych, francuskich batalii;

Czytanie tych wspomnień łączy się z bólem utraconej okazji przebywania w towarzystwie  dziwaka pisarza, który nie waha się włączyć młodszą o 34 lata żonę w pornograficzne przygody, na które sam się zgodzi, podpisując  umowę ze Stefanem Ruitenbeekem,, holenderskim producentem. Na wstępie tę umowę możemy przestudiować, czego chyba przed podpisaniem, ten inteligentny pisarz nie uczynił i stąd wszystkie jego kłopoty, które usiłuje nam opisać. Jest przy tym mało wiarygodny, a z lektury wynika, że Holender teraz nazywany Karaluchem, obiecał  sprowadzić mu prostytutki, gotowe dać się sfilmować w łóżku ze słynnym pisarzem. Pomijając mętne wywody Houellebecqa,  ciekawy jestem zdania jego żony na ten temat, zwłaszcza kiedy mówi się, że to właśnie Qianyun Lysis Li namówiła pisarza na te igraszki.

66 letni facet o mocno odstręczającym wyglądzie został nakręcony jak przewala się w łóżku ze sprzedajną kobietą, nie wiadomo po co, ktokolwiek miałby ochotę na to patrzeć. Pisarz mógłby sprokurować kolejny skandal,  a reżyser zyskać trochę kasy. Finalnie jest niesmak i procesy  sądowe, kiedy  żałosny aktor próbuje wykręcić się z umowy, zatrudniając prawników oraz opisując wszystko w ni to eseju, ni reportażu, za co zmuszeni jesteśmy płacić wszyscy, bo to jednak Houellebecq, a nie byle jaki inny  gryzipiórek.

Reasumując napiszmy, że błędem było zawierzyć  magii nazwiska, a cała ta farsa,  czytelników autorowi nie przysporzy, natomiast fani będą raczej wyczekiwać na kolejną powieść zdolnego Francuza. Tylko co dalej z tą Chinką? Nie zdziwiłby mnie kolejny rozwód.

 

Zaszufladkowano do kategorii książki | Otagowano , , , | Dodaj komentarz

Roznegliżowane czyli „Dívky nalehko”

Zawziąłem się na Holinę i po świetnym „Mężczyźnie na dnie”,  szybko potrzebowałem ciągu dalszego, stąd zaczaiłem się na korytarzu na Julię i nabyłem z miejsca dwa kolejne tomy, z tym żółtym do natychmiastowego spełnienia.

A jednak  choć z dobrą wolą i nadbudową emocjonalną, to jednak rozczarowanie przeważyło nad  entuzjazmem, bo przygody pogodzonego z losem Holiny w tym wietnamskim tomie, zanudziły mnie przeraźliwie i ciągnąłem lekturę jedynie z przyzwoitości, że zaczętego nie odkładam, choćby nie wiem co.

Autorka wiedzie nas do zaśnieżonej Pragi, gdzie dylematy inspektora  wiążą się bardziej z koniecznością odśnieżania niż odnalezienia mordercy atrakcyjnej Wietnamki. Co nie zagrało tym razem? Główny bohater odarty z miłości Sabiny, która wybrała  przyzwoity obowiązek, nie jest już tym  pełnym werwy funkcjonariuszem, zdaje się odbębniać śledztwo, oddając inicjatywę drapieżnej kapitan Sotolovej.

Kolosalna wygrana pieniężna determinuje postępowanie  uczestników tej gry. Wątek wietnamskiej mniejszości potraktowano powierzchownie, eksponując jedynie charaktery  azjatyckie, w sposób niestety  pretensjonalny i nie zabrniemy za daleko w tej egzotycznej kuchni. Książkowe charaktery  nakreśliła Prochazkova  jak zwykle  umiejętnie i łatwo jest nam ujrzeć  wszystkie te  postaci poszukujące wygranego kuponu. W finale przeżyjemy rozczarowanie, bo nie dane nam będzie rozkoszować się wygraną  choćby z najbardziej znienawidzonym złodziejem Holina tradycyjnie bajdurzy o znakach zodiaku liczbach i astrologii, ale to niestrawne dla mnie momenty skrzętnie omijane w nielicznych dłuższych doskokach do tej literatury.

Nie dane nam jest odgadnąć winowajcę – wszyscy podejrzani podani zostali na tacy, ale musielibyśmy strzelać na ślepo, żeby trafić w mordercę. Fakt transportu -podrzucenia zwłok na chińską posiadłość, zbudowana pokracznie, a jedyną z tego korzyścią  jest  miłosny podryw inspektora, któremu   także coś w tej  historii się należy.

Roznegliżowane” to tytuł zwodzący, dający nadzieję na  ekscesy erotyczne  ku uciesze czytelników, a dostarcza tylko naganę dla biedujących studentek, dorabiających sobie w nocnych klubach.

Ciężko mi było przebrnąć przez środkowe partie kryminału, ciągnące się rozdziały, nic nie wnoszące   do śledztwa, ukazujące zimową stolicę Czech, może w jakiś tam uroku, choć chyba wolę to miasto latem.

Odkładam więc czerwony tom  z Holiną, pod wymownym tytułem „ Zagraj mi na drogę”, żeby trochę odetchnąć od czeskiego piwa, ale z nadzieją, że trzeci tom przyniesie   większą aktywność     małomównej stażystki Beli, która w żółtym tomie zdaje się być światełkiem w tonącym w mroku tunelu przegadania autorki z astrologicznymi   pasjami.

Zaszufladkowano do kategorii książki | Otagowano , , , | Dodaj komentarz

Kafka, którego nie lubię, czyli Proces

Proces to  moja najmniej ulubiona pozycja w dorobku tego dziwnego pisarza, a tak szczególnie przeze mnie faworyzowanego.  Jednakże  książkę  tę upodobali sobie wyjątkowo filmowcy.

W 1962 roku zabrał się za nią  naczelny  eksperymentator w branży, czyli Orson Welles. Anthony Perkins kojarzony najczęściej z Psychozą  w postaci Józefa K. ma to chitchcockowskie piętno    i może jedynie udawać niewinnego, W wersji z MacLachlanem  krytycy skupiali się szczególnie na mistrzowskiej scenie z Hopkinsem.

Rozczarowany  tradycyjnym czytaniem powieści Kafki,   dałem mu szansę   decydując się skorzystać z audiobooka. Maciej Kowalik za bardzo przejął się  interpretacją  i jego czytanie odebrałem mało pozytywnie – interpretował tekst w sposób denerwujący i choć było w tym sporo poprawności, to jednak przeważyła   moja niechęć do tej prozy.

Nie pokuszę się do  analizowania  treści, bo zrobili to już mądrzejsi, ale odczytuję  tu chęć pokazania losu każdego człowieka, którego życie przypomina walkę  ze światem, próbującym  zadręczyć nawet niewinnego członka społeczeństwa. Już w pierwszym zdaniu Kafka, którego utożsamiam z Józefem K.  zaznacza winę oskarżonego, pisząc, że został  on oskarżony ponieważ ktoś na niego doniósł, co  sugeruje, że musiał zrobić coś niezgodnego z prawem. Współczujemy uwikłanemu w proces Józefowi, choć przyjmując od razu, że musi być winnym, oszczędzimy sobie  rozczarowań w jego walce z systemem, która jest bezzasadna, gdyż każdy w tych zmaganiach stoi z góry na przegranej pozycji.

Kafka tłumaczy nam, że rodzimy się winnymi i prędzej czy później odpowiemy, za  naszą śmiałość  i chęć beztroskiej egzystencji. Świat i otoczenie to nasi oskarżyciele i nawet najbliżsi nie są w stanie nam pomóc. Trzeba się z losem układać, odraczać wyroki a proces jest  niezbędny, żeby pokazać nam nasze miejsce w szeregu. Plejada postaci wokół bohatera  wprowadza tylko zamieszanie  procesowe, zawsze jak to u Kafki dzieci są złe, a kobiety uległe i oddane temu  marnemu urzędnikowi. Pociągająca Leni o twarzy Romy Schneider,  to przykład takiej typowej perwersyjnej  dziewczyny, które wyjątkowo pociągały Franza.

Słucham „Procesu” jakbym czytał jego Dziennik, gdzie wiele takich fragmentów, w których autor daje się ponosić wyobraźni splecionej z jego życiem. Urzędnik Kafka przelał tu swoje myśli i fobie na temat biurokracji  i obowiązków, przeszkadzających mu w pisaniu. Audiobook z tą klasyczną pozycją warto zaliczyć  w ramach kolekcjonowania największych  i klasycznych postaci prozy XX wieku. Nie musieć tego czytać samemu daje inne spojrzenie na akcję, która kształtuje nam wyobraźnię  w subiektywną rzeczywistość  Tyrady malarza wprowadzają chaos w interpretacje bohatera, ale to tutaj pojawia się szansa dla Józefa  wykaraskania się z całej tej przykrej sytuacji. K. odrzuca pomoc, która nie wiadomo gdzie by go zaprowadziła, a jego koniec autor zapowiedział już na samym początku. Bo K. jest winny  i tylko śmierć może go oczyścić.

Jeśli „Zamek” jest przygodą to „Proces” raczej  horrorem  bez happy endu, ale kto spodziewałby się  po Franzu  przyjemności, jeśli sam pisarz zmuszony został do przeżywania rozprawy we własnej sprawie w procesie rodzinnym w związku z planowanym małżeństwem z Felicją.

Audiobook zdał mi się okrojony, bo nagle ocknąłem się przy scenie zarzynania  oskarżonego – a gdzie te tyrady księdza, filozoficzne przypowieści, których oczekiwałem jak ścięcia? Czyżbym przeskoczył je z nagła, wkurzony złośliwością aplikacji, która próbuje narzucać mi reklamowo, pozycje kompletnie mnie nie interesujące, przerywając słuchanie i zawieszając słuchanie w momentach kluczowych? A może po prostu to celowy zabieg, bo podobno i w książce jest dziura pomiędzy ósmym a dziewiątym rozdziałem?

Der Proces” ukazał się rok po śmierci Franza. W Encyklopedii Franza Kafki, znalazłem informacje o przypowieści o odźwiernym, którą cytuje ksiądz, pewnie w tym opuszczonym, audiobookowym fragmencie. „Legende von dem Turhuter” Kafka napisał wcześniej, by włączyć ją ostatecznie do „Procesu”. Ten kluczowy dla autora motyw człowieka starającego się przekroczyć jakiś próg, powstrzymywany przez nieustępliwych strażników, napotykamy jeszcze intensywniej w „Zamku”, lepiej opowiedzianym niż zdający się szkicem „Proces”. Uderzającym jest ten  motyw    drzwi przeznaczonych jedynie dla bohatera, który boi się przekroczyć próg, a my dowiadujemy się, że z chwilą śmierci, drzwi zatrzaskują się na zawsze.

Kobiety w „Procesie” to oddzielny temat, narzucający  interpretacje z życiem prywatnym pisarza. Czego bohater żąda od współlokatorki Panny Burstner, prześladując ją i molestując, jakby chciał przyporządkować ją do swojego świata zagłady, czy Pani Grubach, gospodyni tak usłużna  i oddana Józefowi, ale jednak  uległa w świecie oprawców. Oczywiście najważniejsza jest Leni, jako jedyna dająca nadzieję Józefowi, na wydobycie się z tego bagna. Każdy ma taką własną Felice, która wywlecze go z zamkniętego kręgu własnego ja. K. czy też Kafka nie skorzystał z jedynej szansy na przeżycie, bo wiązałoby się to z zaprzeczeniem  sensu jego egzystencji. Każdy spotka na swojej drodze taką Felice, ale najsmutniej jest, kiedy podejmiemy decyzję, że pójdziemy za nią do końca, a ta nagle przetnie sznurek, na którym nas wiedzie.

Inne kobiety pojawiają się jak meteory na ścieżce ku zagładzie K. i z pewnością miały swoje odwzorowanie w życiu Franza K.  o czym przekonuje nas lektura  jego dziennika, gdzie czasem zaznacza przelotnie zauważoną charakterystyczną dziewczynę, którą chciałby potraktować niczym „procesową” Leni.

K. w ”Procesie” jest bierny i z góry skazany w odróżnieniu do atakującego K. z „Zamku”, więc być może dlatego ta druga powieść  zdaje mi się ciekawszą i bardziej ulubioną, choć obie kończą się jednako.

I to raczej nie Bruno Schulz  a jego narzeczona  Józefina Szelińska przetłumaczyła powieść, co też cudownie uzupełnia  rolę kobiet w życiu i powieści.

I ileż ja się naszukałem tej pozycji we własnym księgozbiorze, zanim zrozumiałem, że nie mam i nigdy nie miałem  „Procesu” w zasobach i choć pamiętam, że czytałem, to jednak na własność nigdy nie zdobyłem się, choć być może, zagrzebałem egzemplarz celowo, w geście protestu, bo przecież nie byłbym zdolny wyrzucić go w zboże zniechęcony jak Żeromski Stefan Dosojewskiego?

 

 

Zaszufladkowano do kategorii książki | Otagowano , , | Dodaj komentarz

Potwór z Florencji

Potwór grasuje w najpiękniejszym mieście na świecie. Zanim  dotarł do mnie egzemplarz w twardej oprawie, majestatyczny i z efektowną  ilustracją na przedzie, przeczytałem ebooka, skokami, na laptopie, w każdej wolnej chwili, wskakując w tę zadziwiającą przygodę, która wydarzyła się naprawdę i co jeszcze ciekawsze nigdy się nie zakończyła.

Kiedy Potwór zaczął mordować pary uprawiające miłość w samochodach na wzgórzach Florencji, nikt nie przypuszczał nawet, że nie dość, że sprawa cofnie się jeszcze o wiele lat wstecz, ale że obejmie nie tylko wieśniaków sardyńskich, ale i osoby zaangażowane w śledztwo, łącznie z dziennikarzami, próbującymi uczciwie opisywać  te wypadki, co skutkowało oskarżeniem  o udział w przestępstwach.

Z pozycji amerykańskiego dziennikarza, Douglas Preston miał łatwiej niż kompan  Mario Spezi. Przeraża idiotyzm niektórych teorii oraz wyrachowanie karierowiczów zbijających kapitał na  zaangażowaniu w śledztwo,  co prowadzi do takich absurdów, których nie powstydziłyby się nawet republiki bananowe.

Zadziwiające jest, jak do morderstw podchodziła z początku policja, zadeptując ślady, ignorując gapiów i dopuszczając dziennikarzy  do szczegółów śledztw. Wydawało się, że sprawa  jest stosunkowo prosta i odnalezienie sprawców, będzie kwestią  sumiennego śledczego, ale kiedy   powiązano pierwsze morderstwo z wcześniejszą sprawą, okazało się, że  w przypadku seryjnego zabójcy, którego oryginalne metody, wzbudziły zainteresowanie  mediów, można  wylansować się  brylując w prasie, awansować na fali  spekulacji i teorii spiskowych – wówczas cała  ta historia stała się pretekstem do karier, natomiast wyjaśnienie zagadki, mało już kogo obchodziło.

Autorzy „Potwora z Florencji” sprawnie wiodą nas przez meandry śledztwa, które czasem zahacza o mielizny, ale zwłaszcza z początku wsysa nas jakaś tajemniczość wypadków, urok miejsca, włoskie klimaty, atmosfera grozy przemieszana z fascynacją upodobań mordercy.

W końcówce nie jest już tak oryginalnie – brniemy w absurdy i czasem trudno nam uwierzyć, że aparat  sprawiedliwości włoskiej, dał się wmanewrować w tak paranoiczny układ i że nie było funkcjonariusza, który z racji zdrowego rozsądku, przeciąłby ten węzeł zapętlających się absurdów.

Spacerowałem w osiemdziesiątych latach, a nawet też później po zboczach florenckich, zahaczając wzrokiem o te zielone haszcze i budynki  wśród których  hasali słynni podglądacze florenccy zwani Indiani, zarabiający na robieniu zdjęć  kochających się par w autach ( co ciekawe ponoć co trzeci Florentczyk w tamtych czasach, poczęty został w samochodzie  na wzgórzach za miastem).

Podobnych smaczków w książce jest cała  masa, i właśnie takie szczególiki nadają  smaku lekturze i dzięki temu   Harris  stworzył Hannibala Lectera i każdy pamięta te sceny filmowe z florenckim ratuszem w roli głównej.

Seryjny morderca to wdzięczny temat  nie tylko dla dziennikarzy – wiemy jak rozpala wyobraźnię  postać Kuby Rozpruwacza czy dusiciela z Bostonu, a w naszych  siermiężnych czasach PRLu, mieliśmy też  swojego Marchwickiego; łatwo więc rozdmuchać  zbrodnie, które przyciągają  jak zapach potu i krwi komary, a tłuszcza zawsze  spragniona sensacji zapewni sławę każdemu, kto odpowiednio ustawi się do zdjęcia z morderstwem w tle.

Sprawa potwora z Florencji, nie została dotąd wyjaśniona, choć pozornie winni, siedzieli w więzieniu a nawet poumierali ze starości; zapewne jest to zagadka z tych nie dających się rozwiązać, a morderca  choć był na wyciągnięcie ręki sprawiedliwości, przepadł w sieci  niekompetencji i głupoty  ludzkiej.

Relacja  Prestona i Speziego to pełen  napięcia  i zadziwiających zwrotów reportaż o uwikłaniu oraz ludzkich namiętnościach, czasem prowadzących do groteskowych  i przerażających efektów.

Sprawa czeka na zapaleńca, który jeszcze raz przeanalizuje wszystkie fakty  i podejmie się wskazać  najbardziej prawdopodobnego  winowajcę, który  najpewniej przewijał się  przez strony   fascynującej  opowieści  o psychopatycznym mordercy z Florencji.

Książka czeka na Was w Wydawnictwie Czarne, któremu dziękuję za świetną lekturę:

 

 

 

Zaszufladkowano do kategorii książki | Otagowano , , , | Dodaj komentarz

Nesbo, Nesbo, cóżeś uczynił?

Dałem się wystrychnąć, nie powiem na kogo, bo zakupiłem nazwisko, choć przeczuwałem lekko, że to nie musi być w stylu Harrego Hole, ale przecież zdarzyły się   i „ Łowcy głów” albo „Macbeth”  i nie miałem powodów  do narzekań.

Tymczasem już okładka była sygnałem ostrzegawczym, bo jeśli wydawnictwo odeszło z tradycyjnej dla Nesbo okładki, to coś musiało być na rzeczy. Jest Jo autorem książek dla młodych, ale  kiedy w pierwszej scenie telefon zeżarł  dzieciaka, zacząłem się niepokoić, że nici z przyjemności smakowania kryminalnej opowieści ulubionego autora.

Jednakże  próbowałem się wciągnąć w historię  bohatera i przez pierwsze części niewiarygodnych  wydarzeń zaciskałem zęby, bo może coś się jednak w końcu przekręci na drugą stronę. Nie cierpię Kinga, może za wyjątkiem „Dallas 63”, a lektura „Ręki mistrza” to najbardziej traumatyczne przeżycie czytelnicze, nie ze względu na przerażenie treścią a interpretacją audiobookową oraz konstrukcją.  Do Stephena Kinga porównują „fachowcy” amatorzy  wydarzenia z „Nocnego domu”, a ja żałuję, że nie spojrzałem w wypociny tych wszystkich fanów fantastyki czy fantasy, jak zwał tak zwał, tylko podkuszony nazwiskiem, wziąłem się za lekturę tej fatalnej opowieści. Czy mając 12 lat dałbym się wkręcić w ten świat zdziwaczały  i polubił Richarda Elauveda  w jego kampanii zbliżania się do Karen i zrozumienia co też się wokół niego wyprawia?

Wyobraźnia Nesbo przerasta  możliwości dwunastolatka, a ostatnie rozdziały  swoją nudą i  fachowością zabijają entuzjazm młodzieży. No ale dobra, nie jestem nastolatkiem, więc z niecierpliwością dążyłem do finału tej  przypowiastki. Kiedy raz się wszystko przekręca, to myślę sobie, że może da się coś z tego uratować, ale kiedy za chwilę kolejny przekręt, to już nie zdzierżyłem. W pewnym momencie wracamy do normalności  i realnego świata, a  to co wcześniej  możemy odciąć i udać się w nowe przygody. Końcówki nie zrozumiałem – wpadamy w chorobę psychiczną i  pisarz jakby nie wiedział jak się z tego wszystkiego wykaraskać, stracił  koncept i prześliznął się do słowa koniec, niczym zaspany szczur w drodze do śmietnika.

Próbuję sobie wyobrazić potencjalnego, zadowolonego  czytelnika i wypada mi nastoletni miłośnik, gier komputerowych, którego jedyną lekturą były  jakieś krótkie opowiadania wiedźminowskie.

 

Niestety to nie dla mnie, nawet jeśli wakacje miałyby być odskocznią od Kafki.

Zaszufladkowano do kategorii książki | Otagowano , | Dodaj komentarz

Masłowska znowu felietonizuje.

Dorota śpiewa, ale przecież pisze, ona śpiewa jak pisze, bo siłą tych klipów  i postękiwań jest  tekst, ten styl, który rozpoznam, choćby Masło  napisała powieść fantasy ( oby nie!)

„Mam tak samo jak ty”,  czyli Masłowskiej Sen o Warszawie. Każdy kto startował w maratonie warszawskim  musiał poczuć te ciary na plecach, kiedy przed startem  wybrzmiewa utwór Niemena, zwłaszcza jeśli jesteście Warszawiakami, bo to miasto da się kochać i nawet piękne jest, co potwierdzam, za każdym razem, nie tylko przebiegając po nim 42 km.

Masłowska  zagnieździła się w stolicy i  przez lata  posmakowała miasta po swojemu, prawdziwie snując się ulicami, żabkami czy lidlami, nie omijając tych kultowych okolic: czy to Centralnego czy Pałacu. Dorota jest obserwatorką i animatorką  spostrzeżeń własnych, osobistych, przepuszczonych przez sarkastyczną maszynkę własnego stylu postrzegania  i opisywania tej zakrzywionej rzeczywistości. Ona poniekąd stwarza ten świat, on jest tylko w niej zobaczony, przelany na papier staje się mirażem, który być może czaił się kiedyś obok nas, ale nie dostrzegliśmy jego uroczego manieryzmu, a fabuła zdała nam się zbyt ograna i pospolita. Masło  widzi przez własne binokle, wykrzywia co się da, zapewne koloryzuje, daje opis ironiczno wyśmiewający, ale  ciepły, bo jak tu nie lubić  tematów do felietonów, które same pchają się do serca. Dorota Masłowska stwarza własną Warszawę z migawek niezwykłości, które są tak zwykłe, że aż nienormalne, obrzydliwe ale i swojskie, nie wyciąga morałów z tych felietonów, nie gani, nie moralizuje, patrzy niczym ojciec Gregora Samsy na ten odwłok miejski, na krzątaninę stolicy, przyjmując  obrazy  jak własne  przeżycia.

I to jest śmieszne, takie do zarykiwania się , cieszenia w skrytości, dzielenia ulubionymi frazami, powtarzania, zapisywania w pamięci telefonu:  ” może coś w komórkach wie, że lato było też piękne tamtego roku”; „Z kupowania kapusty zrobi zaginiony film Bergmana.”

Ja się tym zachwycam, to mnie się podoba, ja to lubię. Masłowska mówi do mnie jasnym przekazem i jestem w stanie zobaczyć te scenki, te etiudy jak z Nowych Horyzontów, jak z mojego życia także, bo  i ja miałem swoje  minuty w warszawskiej przestrzeni jak z Białoszewskiego w autobusach z Dworca na Chopina, jak ja z żółtym plecakiem do południa:

 „Co mi pani tu tak wali w oparcie?”

Na to Pani:

Ja wale w oparcie? Trzymam się tylko żeby sie nie wywrócić”

Pan:

Jak to pani trzyma, jak pani mi wali w to oparcie, bo czuje i słyszę”

Drugi Pan, co z Panią:

A co pan się czepia tej pani. Rozmawiamy tylko.

Pan:

No słysze właśnie jak pani coś opowiada i co chwila mi buch w oparcie, buch w oparcie…

Pani:

No nie wiem czy ja wale. Ale przepraszam pana bardzo jakby co. Zresztą juz wysiadam

Pan:

Ja też wysiadam. Prosze bardzo, panie mają pierwszeństwo

Pani:

Dziękuję bardzo

i na boku do Drugiego Pana:

No widzisz jaki cham, miejsca nie ustąpił, a pierwszą z tramwaju przepuścił”

Kiedy tak przewalam się z Masłowską w pościeli weekendowej, to jednak niepokojąco denerwują mnie  grube, tekturowe karty książki, niewygodne w przewracaniu, przylegające do siebie, złośliwe i twarde. Okładka ciężka niczym Kultury Pałac co na niej, zalega mi na klatce, żłobi mi wyrwy, uwiera. Niewygodna jest ta Dorota, od dawien już, bo jakby tak popatrzeć na te grube tomy felietonów  o żarciu, to Masłowska samą wagą swą przebija Twardocha nawet. Ugina mi pisarka ta dziewczęca półki Billy  bukowe, wygina regały, jakby  papier ważniejszy w nich był od treści. I po co to, ja się pytam, po co te grube papiery, niewygody jak w PRL-u. Bo to się za parę lat  zmurszeje, zżółknie i strach będzie wyciągać te warszawskie wspominki, zwłaszcza, że pewności nie ma, że Warszawa jeszcze będzie.

Zaszufladkowano do kategorii książki | Otagowano , , , | Dodaj komentarz

Odkurzanie Kindla i niestety Krajewski

Z sentymentu przeczytałem  „Pasożyta”, kolejną odsłonę przygód Popielskiego w walce wywiadów  i  jedynie charakterystyczna okładka kazała mi   klasycznie przeczytać książkę, choć mógłbym  tę pozycję odfajkować  wysłuchaniem audiobooka, jak to już czyniłem  choćby  z „Demonomachią”.

Napisałem powyższe zdanie kilka tygodni temu i właściwie nic więcej dodać nie umiem na temat „Pasożyta”, który jedynie efektownie wygląda w zestawie kilku innych powieści szpiegowskich z Popielskim. Odrzucając Mocka,  Pan Marek wykopał sobie literacki grób, gdzie zapadł się już, choć nie twierdzę, że ostatecznie, bo ponoć jesienią  ukaże się kompletnie nowa odsłona jego zabawy  z twórczością.

Tymczasem  wakacyjne przygody  z książkami  niebezpiecznie oddaliły mnie od  szelestu przewracanych  stron, gdyż ugrzązłem w leniwym podsłuchiwaniu audiobookowych interpretacji niektórych  książek, co  nie pozwala się  niestety rozkoszować  przyjemnościom bardziej organoleptycznym, niż jedynie tembr głosu czytającego za mnie  aktora.

Ograniczone ostatnimi czasy dalekie podróże, nie dały mi okazji  zamknięcia się na krótki czas  w kręgu kilku powieści, mających  zapełnić  szeroki czas  jazdy  po przeróżnych wertepach lub słodkiego  lenistwa  na plaży z widokiem na fale. A jednak tanie linie lotnicze wymusiły na mnie skorzystanie z bardzo zapomnianego już czytnika Kindle, który nie jeden raz towarzyszył mi, obijając się o udo  w czasie  przechodzenia przez zatłoczone dworce w New Delhi lub Quito i wiele razy zapewnił wytchnienie i oderwanie się od egzotyki  przemierzanych dróg.

Ten stary model, bez podświetlanego ekranu, wykorzystałem  na krótki wypad  europejski i przeglądając jego zawartość, natknąłem się na  kompletnie nie znaną mi pozycję, czyli kryminał Gianrico Carofiglio, włoskiego prawnika i pisarza,  w którego „Z zamkniętymi oczami”,  błyskawicznie się wciągnąłem  podczas dwugodzinnego lotu,  a jest już kolejnym tomem  Mecenasa Guido Guerrieriego. Zabytkowy Kindle zanim się rozładował,  zafascynował mnie stylem, na poziomie mistrzowskim, czy to Chandlera, czy może nawet Nesbo. To lekko sarkastyczne i mocno subiektywne opisywanie siebie  przypadło mi do gustu i zaraz po powrocie  dorwałem się niecierpliwie do  skończenia napoczętego kryminału, gdzie  autor wiedzie nas przez proces  oskarżonego o nękanie  i maltretowanie  kobiety, uwięzionej w sidła psychopatycznego sadysty.

Carofiglio  prowadzi swojego bohatera czule i nie szczędząc mu zwyczajnych rozterek, daje obraz samotnego  mężczyzny, opisując jego pasje  w sposób jaki lubię u pisarzy na pewnym poziomie. Rozczulały mnie jego  kawałki o walkach bokserskich i wspomnienia Muhameda Ali, którego zawsze byłem fanem  a teraz jestem w trakcie oglądania dokumentu o tym pięściarzu wszechczasów. Autor podaje nam też ulubioną muzykę  bohatera a piosenka „Losing my religion”  grupy REM, jest niejako mottem  do wydarzeń w które wikła się mecenas.

Doskonale zarysowany  bohater, którego z miejsca lubię  nie może obyć się bez kobiet, wyczuwających zapewne lepiej niż ja, że to facet godzien uwagi  i rzecz jasna  ma on kobietę z którą prawie  żyje, ale taki typ przyciąga inne ćmy  i mamy   też niezwykłą prokuratorkę, kogoś na jego miarę, która niestety zostawia go wyjeżdżając do Palermo, oraz tajemniczą zakonnicę, miłośniczkę sztuk walki, która  fascynuje prawnika    i inspiruje, jak tylko niezwykła kobieta może   zmienić inteligentnego mężczyznę.  Motyw  Claudii zdaje się być  najistotniejszym przesłaniem powieści. Zauroczony   Guerri przeżywa dziwną przygodę i broniąc   zaszczutą kobietę, nie jest w stanie zapobiec tragedii. To kolejna pozycja,   z cyklu o maltretowanych kobietach i złych, odrażających facetach. Opisana niekonwencjonalnie, z prawniczą dociekliwością i w sądowych  meandrach,   definiuje sugestywnie model  psychopaty, który zawłaszcza kobietą jak przedmiotem  do wyłącznej  używalności.

Claudia  kryjąca wiele tajemnic wyzwala   u prawnika uczucia, których nie potrafił zdefiniować nawet przy boku aktualnej partnerki. Scena pocałunku  siostry Claudii i Gueriego zapada w pamięci nie tylko  dzięki  opisowi ust kobiety.

Przedzierając się przez starożytnego Kindla doszedłem do wniosku, że odkrycie Carofiglio było  większą przyjemnością niż oglądanie przy okazji  ruin zasypanych Pompejów, czego i tak, wszystkim   podróżnikom życzę.

 

 

 

 

 

Zaszufladkowano do kategorii książki | Otagowano , , , , | Dodaj komentarz

Sąsiednie kolory, czyli metafizyka codzienności z Księżniczką Juchu i Bogiem.

Wreszcie dotarł do mnie fenomen   opowieści Jakuba Małeckiego, ponieważ po nieudanym falstarcie z „Dygotem” , kiedy to po niezrozumiałych perturbacjach  odtwarzanie audiobooka  zacięło mi się  niespodziewanie, gdy zacząłem wciągać się w tę wiejską aurę   i wahałem pomiędzy fascynacją a odrzuceniem. Tutaj  ponownie kreuje się świat bez smartfonów  i roztańczonych nastolatek  słuchających K-popu.

Świat Małeckiego to nisza, wycięty  trójkąt  gdzieś w Polsce, w okolicach  punktów Konin, Koło , Turek, jak nauczano mnie w szkolnej geografii; Tymczasem u Małeckiego to Koło,  jego miejsce urodzenia w 1982 roku, kiedy  ja już miałem  co wtorek zajęcia z  łąkarstwa, stanowi centrum   mieszania się losów postaci  tak zwyczajnych, że aż promieniujących jakąś fascynacją- bo przecież to co nijakie  i  proste, zawsze będzie nas pociągać i udowadniać, że i nasze życie może być wykorzystane  w prozie utalentowanego autora.

Słuchałem  Danuty Stenki i Filipa Kosiora w oryginalnej narracji, bo w tle spazmatycznej Stenki i uładzonego Filipa,  rozlegały się  dźwięki naśladujące podawaną rzeczywistość. Te stukoty, mlaskania, kroki, chrząknięcia  początkowo  napawały mnie irytacją, zwłaszcza kiedy jadąc samochodem zdawało mi się, że  to dźwięki psującego się samochodu i z niepokojem wsłuchiwałem się  w ciąg dalszy, aż rozumiałem, że to stolarz Krystian Dzierzba   struga trumnę dla niepocieszonej samobójczyni. Starałem się polubić postaci  wychylające się z tej prozy i nie jest to trudna decyzja, bo większość z  nich nadaje się na naszych przyjaciół, może tylko bez  zestrzelonego czarnego kormorana.

. Fajne są córki melancholijnego stolarza, które wyruszyły w las szukać Diabła a odnalazły Boga, choć tenże Bóg jest miłośnikiem kaszanki, i nie zamierza wcale zbawiać ludzkości.  Przedwojenne Koło to prędzej wiocha z garstką mieszkańców, których losy plotą się nieustannie a wszystkich łączy melancholijna zaduma nad własnym losem.

Podróż z Małeckim to sen, opakowany misternie, podany na przedwojennej zastawie, nostalgiczny i zmuszający do zapatrzenia się we własny los.

Jego postaci myślą i nawet pies  nie szczeka bez przyczyny. Nad wszystkimi czuwa nieistniejąca księżniczka Juchu, a z Diabłem zawsze można się dogadać.

Małecki idzie drogą, nieprzystającą do oczekiwań dzisiejszych czytelniczek wpatrzonych w migający ekranik, w oczekiwaniu  nikomu niepotrzebnych, nieuzdrawiających lajków.

W tej prozie mało się dzieje, poza myślami, które krążą  wokół postaci, próbując uchwycić ich melancholię i porównać ją z własną tęsknotą, tak bezgraniczną samotnością, w oczekiwaniu kiedy wreszcie do mnie wrócisz.

„Sąsiednie kolory” Jakuba Małeckiego to ponad sześć godzin słuchania w serwisie Audioteka.pl

 

 

Zaszufladkowano do kategorii książki | Otagowano , , | Dodaj komentarz

Tomasz Lis Na żywo

Lubię Tomasza Lisa, inaczej nie przeczytałbym jego książki. A jednak do pierwszej pozycji  prywatnego wydawnictwa podszedłem z nieśmiałością i ostrożnie, nie zamawiając twardej okładki a  wygodnego e-booka, stąd to czytanie jakby z doskoków, z przerwami, ale  dzięki temu wiedziałem, że ciągnie mnie do lektury, bo  za każdym razem kiedy otwierałem laptopa, niecierpliwie  czekałem na chwilę powrotu do lektury. Ten Lis  wzbudzał od zawsze sympatię poprzez kilka łączących nas motywów. A więc  zdrowie, bo zawsze ciekawy byłem jak ten pan radzi sobie z wszystkimi niedogodnościami  i skutkami udarów, dalej bieganie i maratony, choć  o jego pragnieniu złamania trzech godzin mogłem jedynie pofantazjować, ciesząc się wynikami w granicach godzin czterech Moje sześć maratonów to nie przygody  w Londynie, Nowym Jorku czy Tokyo, ale jestem w stanie zrozumieć  fascynacje  oczekiwaniem na start oraz trudy  kilometrówek treningowych czy podbiegów.  To wszystko nie wytłumaczyłoby raczej  mojej sympatii do dziennikarza – rzecz jasna, zgadzam się z większością jego poglądów nie tylko politycznych.

Książka  „Tomasz Lis na żywo”  ma formę wywiadu  Beaty Grabarczyk, ale zdaje się, że wiele wątków  sam Tomasz podsunął i tam gdzie chciał więcej  powiedzieć, dopisał.

Jest tutaj odrobina kreacji, jest ten samczy egotyzm, choć akurat nie uważam, że jest to, coś nagannego, ale mężczyzny nie ma bez kobiet, a tego wątku autor nie  poruszył, więc nie mamy tu opisów jego małżeństw i przygód z kobietami, co zapewne jest wyrazem dyskrecji  i nie wchodzenia z butami  w prywatność, głównie jego obu żon, bo już  o córkach  wspominał.

Oczywiście chętnie bym poczytał o   przechodzeniu z jednego  małżeństwa w drugie oraz o przyczynach rozpadu ostatniego, ale są to tak niskie pragnienia, że lepiej wstydzić się ich  w samotności.

Lis  wspomina  dzieciństwo i młodość, Zieloną Górę i pierwsze kroki w dorosłym życiu. Szeroko opisuje swoje sportowe ciągoty, gdzie ważne momenty z życia można połączyć z aktualnym wydarzeniem sportowym. Niektóre chwile wżerają się w nasze życie i nie usunę już nigdy  tej goryczy w chwili zakończenia hokejowego meczu z RFN, na MŚ w Katowicach, gdzie po pokonaniu po raz pierwszy w historii ZSRR, spadliśmy do grupy B, po bramce Phillippa na 21 sekund przed końcem meczu z RFN.

Lis  dosyć  oszczędnie  serwuje nam emocjonalne  momenty swojego życia, jakby  zostawiając  entuzjazm do czasu napisania  ostatniej w życiu autobiografii. Tego chyba najbardziej żal w tym sprawozdaniu z życia, bo Lis  waży słowa i ten brak  opowieści o miłości   i kobietach jego życia  rozczarowuje nie tylko żądnych sensacji czytelników Pudelka – tak, ta zupa niedosolona jest najzwyczajniej w świecie, ale to jego prawo i wybór.

Tomasz Lis na żywo”, to lektura z rodzaju tych, które  jeszcze przed zaliczeniem ostatniego zdania, są akceptowane  bez większych wątpliwości. Śledząc poczynania Lisa, czytając jego teksty mam wrażenie obcowania z inteligencją  i pewną klasą, poziomem, do którego dzisiejsze dziennikarstwo  ledwo sięga  momentami. Dzisiaj o klasie  i sile  dziennikarza albo polityka, świadczy    ilość hejtu, który wylewają jego adwersarze i w tym przypadku nienawiść   tych wszystkich sfrustrowanych  nieszczęśników, pokazuje, że Pan Tomasz  świetnie   ulokował się na scenie medialnej i z uwagą czekam na kolejne jego aktywności, choć zapowiedział, że z dziennikarstwem skończył, a praca na własne konto, może tylko   przynieść   nieoczekiwane  radości nie tylko jego  fanom, do których się zaliczam, ale również  politycznym elitom, którym kibicuje.

 

Zaszufladkowano do kategorii książki | Otagowano , | Dodaj komentarz