Za sarkazm i przebiegłość uwielbiam Vargę. W białej serii Czarnego nie spodziewałem się znaleźć pisarza, konstruującego raczej fabułę miłosną lub obyczajową. Praktyka felietonowa pozwoliła pisarzowi oddać się nostalgicznym rozważaniom o miejscach, do których jeździł, bliskich nie tylko krajobrazowo, ale sentymentalnych i zaczepionych o literaturę, która pasjonuje.
Varga nie obnaża się w tej całej Normandii czy Bretanii – patrzy i krytykuje, wspomina delikatnie, ale się nie wysuwa z własnymi przeżyciami, nie opisuje samopoczucia, towarzystwa – usuwa się Varga w cień, a jak już, to snuje refleksje, w charakterystycznym protekcjonalnym stylu znużonego Nabokova.
Z radością odnajduję bliskość w streszczeniu filmu ukochanego Melvilla, ślady Marcela w Cabourg, gdzie Varga znęca się nad okolicą żyjącą z Prousta całą gębą, a dobija mnie porównaniem magdalenek z kremówkami wiadomo czyimi.
Zabiera nas Krzysztof śladem młodzieńczej wyprawy Flauberta. Ale jak on to opisuje… wystarczy na początek przytoczyć spostrzeżenie, że Flaubert jest dla Normandii równie ważny jak lądowanie aliantów, choć ważniejszy z perspektywy wieczności – i tu pisarza chyba lekko poniosło – myślę o kwestii wieczności literatury. Varga nie sili się na ekstazę, nie broni przed słowami, stąd trafia mu się napisać, że plaże są „naćkane” kolorowymi parasolami. Z rozkoszą rozpisuje się o miłostkach Gustawa, jego syfilisie złapanym w Egipcie, burdelach i szybkich erekcjach.
Fascynują mnie zawsze takie szpryngle stylistyczne jak:”Gdy Eliza umierała, Gustaw nie żył od ośmiu lat, ale jego młodzieńcza miłość mogła o tym nic nie wiedzieć”. Brzmi znajomo? W biografii Bourdeina autor pisząc o urodzeniu się bohatera wspomina, że stało się to w 53 urodziny Orwella, który już od sześciu lat nie żył. Wybaczcie dygresje, ale z miejsca przypomniał mi się Pilch i jego passus: „Stary Kubica, gdyby żył, miałby sto pięć lat, a więc i tak by już nie żył”. Efekciarskie sztuczki muszą być jednak inteligentnie konstruowane, żeby snobistyczny czytelnik nie wzruszył ramionami. Vardze wychodzi to od lat, co znają czytelnicy jego felietonów w Dużym Formacie Wyborczej, albo mniej wyrobieni fani Arka Jakubika.
Szukam w literaturze znajomości, czytam z przyjemnością o ulubionych książkach, autorach, wyłapuję to w tekstach i nie odkładam gdy padają znajome nazwiska. Jak już wpadliśmy do Balbec, choć właściwie do Cabourg, to rzecz jasna cudowny Marcel pobudza autora do wspominek i refleksji – szukam podświadomie korelacji z wrażeniami Vargi, bo wiadomo, nie ma wielu czytelników Prousta na świecie, a Varga z miejsca wytyka turystom bezmyślne odhaczanie atrakcji, choćby nie bardzo orientowali się kim był ten cały Proust.
Nagle mam przed oczami film Agnieszki Holland „Całkowite zaćmienie”, bo Varga już jest z Rimbaudem, a przejście od Marcela do Arthura odbywa się poprzez zdjęcia, pośmiertne tego pierwszego i przedśmiertne Rimbauda. Podróżnik Varga ponownie potrąca wspomnienia, upalnego popołudnia w etiopskim Harar, gdzie nie tylko karmiłem hieny, ale także przemierzałem ten piękny drewniany dom handlarza bronią i autora „Sezonu w piekle”. Takie poruszanie strun lubię i chłonę opis jak to Krzysztof kupuje sobie koszulkę z podobizną kultowego poety. Dalej znowu mnie Varga wzruszył, bo pisze o grobie Rimbauda w nudnym Charleville, gdzie jest skrzynka na listy do poety, i można tam wrzucić swoją refleksję, co skojarzyło mi się z grobem Brodskiego na weneckiej wyspie San Michele, gdzie takie liściki można schować, a znalazłem tam też tomik „Znaku wodnego” w obcym języku.
I tak to właśnie Krzysztof Varga porusza najczulsze struny, a podróżowanie z nim staje się rozkoszą.
Nie obędzie się jednak bez polskości, cokolwiek to znaczy – i tu wiadomo, że polecimy w sarkazm i wykpiwanie przywar narodowych – a Varga nie byłby tym kim jest, gdyby nie dostało się też kościołowi, stawianemu w szeregu z politykami.
Varga marudzi tradycyjnie, ale jednak wyraża prawdy dobrze nam znane, o tym, że wszystkiego naprodukowaliśmy za dużo, obrazów, filmów, książek i o tym jak żerujemy na martwych, zbijając kasę na samym nazwisku, czy to Prousta, czy biedaka Flauberta. Zachwycić może tradycyjnie niesamowity Caravaggio, albo refleksja nad łożem śmierci wieśniaczki. Muzea są zazwyczaj zamknięte, albo wzbogacone medycznymi kuriozami, z czego kpiłby sam Hoellebecq, lecz tym razem materializuje się jako podobny do samego siebie żul.
Zwiedzanie atrakcji i jakże znajome wrażenia rozczarowania i zniechęcenia. Kolejne wymuszone atrakcje na siłę wciskane znudzonemu turyście, jak zatęchłe jeziorko wiecznej młodości, obok grobu Merlina. Szybko uświadamiamy sobie zwiedzając przereklamowane atrakcje, że wszystko to jedno, wielkie oszustwo, mające nas wciągnąć w otchłań wydatków i wrażeń zaliczenia cudów świata.
Bratam się z irytacjami autora, kiedy przeklina nawigacyjną Bożenę, nazywa ją zdzirą i rezygnując z jej wskazówek, zawierza intuicji i kieruje się z użyciem papierowej mapy. Kochany Varga kolejny raz pobudza mnie do wspomnień, kiedy to umówiony w Trzech Stawach, zamiast zjechać z A4 tam, gdzie nakazywał rozsądek, pojechałem w nicość nie wiadomo czego, zabłądziłem, a na koniec nie potrafiłem wjechać na parking. Turystyczne wrażenia Vargi powielają jakże częste uczucia rozczarowania poszukiwacza.
Varga to niby turysta, tak naprawdę to złośliwy komentator, maruda z książkową wiedzą np. o katedrach, ale pisze o tych co się zawaliły i nawet wie kiedy, bo przeczytał mądre książki. Tropi brzydotę i z miejsca porównuje ją z tą polską – bo jak już gdzieś brzydki kościół, to jak ulał pasuje do naszej parcianej rzeczywistości.
Podróżnik Varga dorasta do naszych wyobrażeń podróżnika od tego pogardzanego miana turysty, wyposażony w pełnokrwistą wiedzę, czy to o wzruszeniach przy kawałkach Satiego, czy fobiach Flaubertowych, pisarz jest obudowany informacjami, potrafi wgłębić się w materię miasteczek Normandii, snuje refleksje, porównuje, wyobraża sobie przeszłość, informuje niestandardowo i pociesza pokazując Sagankę, która piła i ćpała całe życie, dożywając siedemdziesiątki, bo kiedy umierasz nie ma znaczenia jak się żyło, co lepsze wybierzemy, nałogi czy zdrowe jedzenie?
Wybieram z Vargi to co mi się podoba, szukam związków z moim charakterem, jakbym chciał być jak on, odróżniając się od rzesz turystycznych, zaliczających miasteczka bez cienia refleksji.
Pamiętnik Krzysztofa Vargi obfituje w efekciarskie sarkazmy, co niewątpliwie podnosi jego atrakcyjność u czytającego malkontenta. Marzymy jak wszyscy turyści, szukamy piękna i niezwykłości, a tymczasem przychodzi taki Varga i wali prosto z mostu… „bez Boga i Szatana nasze kultura nadawałaby się wyłącznie do wypełniania czasu w kolejce do fryzjera” i z miejsca słyszę Bogusława Lindę: ”a jeśli Boga nie ma to co z ciebie za Szatan?”.
Nie nadaje się ten tytuł dla zwiedzającego świat turysty, a tytułowe ostrygi Varga zalicza z obowiązku i obrzydzeniem. Kamienie potrafią wzruszyć ale muszą wówczas go przenieść w jakieś ery przedpotopowe.
„Ostrygi i kamienie” wrzucone do plecaka, niepotrzebnie zajmą miejsce, pośród innych niepotrzebnych gadżetów, jak lornetka teatralna czy powerbank. Wolę smakować niechęć do turystów w samotności domowych poranków, kiedy nawet nie potrafię wyobrazić sobie wyprawy do Normandii, Bretanii, czy nie daj Boże Pikardii.