Potwór z Florencji

Potwór grasuje w najpiękniejszym mieście na świecie. Zanim  dotarł do mnie egzemplarz w twardej oprawie, majestatyczny i z efektowną  ilustracją na przedzie, przeczytałem ebooka, skokami, na laptopie, w każdej wolnej chwili, wskakując w tę zadziwiającą przygodę, która wydarzyła się naprawdę i co jeszcze ciekawsze nigdy się nie zakończyła.

Kiedy Potwór zaczął mordować pary uprawiające miłość w samochodach na wzgórzach Florencji, nikt nie przypuszczał nawet, że nie dość, że sprawa cofnie się jeszcze o wiele lat wstecz, ale że obejmie nie tylko wieśniaków sardyńskich, ale i osoby zaangażowane w śledztwo, łącznie z dziennikarzami, próbującymi uczciwie opisywać  te wypadki, co skutkowało oskarżeniem  o udział w przestępstwach.

Z pozycji amerykańskiego dziennikarza, Douglas Preston miał łatwiej niż kompan  Mario Spezi. Przeraża idiotyzm niektórych teorii oraz wyrachowanie karierowiczów zbijających kapitał na  zaangażowaniu w śledztwo,  co prowadzi do takich absurdów, których nie powstydziłyby się nawet republiki bananowe.

Zadziwiające jest, jak do morderstw podchodziła z początku policja, zadeptując ślady, ignorując gapiów i dopuszczając dziennikarzy  do szczegółów śledztw. Wydawało się, że sprawa  jest stosunkowo prosta i odnalezienie sprawców, będzie kwestią  sumiennego śledczego, ale kiedy   powiązano pierwsze morderstwo z wcześniejszą sprawą, okazało się, że  w przypadku seryjnego zabójcy, którego oryginalne metody, wzbudziły zainteresowanie  mediów, można  wylansować się  brylując w prasie, awansować na fali  spekulacji i teorii spiskowych – wówczas cała  ta historia stała się pretekstem do karier, natomiast wyjaśnienie zagadki, mało już kogo obchodziło.

Autorzy „Potwora z Florencji” sprawnie wiodą nas przez meandry śledztwa, które czasem zahacza o mielizny, ale zwłaszcza z początku wsysa nas jakaś tajemniczość wypadków, urok miejsca, włoskie klimaty, atmosfera grozy przemieszana z fascynacją upodobań mordercy.

W końcówce nie jest już tak oryginalnie – brniemy w absurdy i czasem trudno nam uwierzyć, że aparat  sprawiedliwości włoskiej, dał się wmanewrować w tak paranoiczny układ i że nie było funkcjonariusza, który z racji zdrowego rozsądku, przeciąłby ten węzeł zapętlających się absurdów.

Spacerowałem w osiemdziesiątych latach, a nawet też później po zboczach florenckich, zahaczając wzrokiem o te zielone haszcze i budynki  wśród których  hasali słynni podglądacze florenccy zwani Indiani, zarabiający na robieniu zdjęć  kochających się par w autach ( co ciekawe ponoć co trzeci Florentczyk w tamtych czasach, poczęty został w samochodzie  na wzgórzach za miastem).

Podobnych smaczków w książce jest cała  masa, i właśnie takie szczególiki nadają  smaku lekturze i dzięki temu   Harris  stworzył Hannibala Lectera i każdy pamięta te sceny filmowe z florenckim ratuszem w roli głównej.

Seryjny morderca to wdzięczny temat  nie tylko dla dziennikarzy – wiemy jak rozpala wyobraźnię  postać Kuby Rozpruwacza czy dusiciela z Bostonu, a w naszych  siermiężnych czasach PRLu, mieliśmy też  swojego Marchwickiego; łatwo więc rozdmuchać  zbrodnie, które przyciągają  jak zapach potu i krwi komary, a tłuszcza zawsze  spragniona sensacji zapewni sławę każdemu, kto odpowiednio ustawi się do zdjęcia z morderstwem w tle.

Sprawa potwora z Florencji, nie została dotąd wyjaśniona, choć pozornie winni, siedzieli w więzieniu a nawet poumierali ze starości; zapewne jest to zagadka z tych nie dających się rozwiązać, a morderca  choć był na wyciągnięcie ręki sprawiedliwości, przepadł w sieci  niekompetencji i głupoty  ludzkiej.

Relacja  Prestona i Speziego to pełen  napięcia  i zadziwiających zwrotów reportaż o uwikłaniu oraz ludzkich namiętnościach, czasem prowadzących do groteskowych  i przerażających efektów.

Sprawa czeka na zapaleńca, który jeszcze raz przeanalizuje wszystkie fakty  i podejmie się wskazać  najbardziej prawdopodobnego  winowajcę, który  najpewniej przewijał się  przez strony   fascynującej  opowieści  o psychopatycznym mordercy z Florencji.

Książka czeka na Was w Wydawnictwie Czarne, któremu dziękuję za świetną lekturę:

 

 

 

Zaszufladkowano do kategorii książki | Otagowano , , , | Dodaj komentarz

Nesbo, Nesbo, cóżeś uczynił?

Dałem się wystrychnąć, nie powiem na kogo, bo zakupiłem nazwisko, choć przeczuwałem lekko, że to nie musi być w stylu Harrego Hole, ale przecież zdarzyły się   i „ Łowcy głów” albo „Macbeth”  i nie miałem powodów  do narzekań.

Tymczasem już okładka była sygnałem ostrzegawczym, bo jeśli wydawnictwo odeszło z tradycyjnej dla Nesbo okładki, to coś musiało być na rzeczy. Jest Jo autorem książek dla młodych, ale  kiedy w pierwszej scenie telefon zeżarł  dzieciaka, zacząłem się niepokoić, że nici z przyjemności smakowania kryminalnej opowieści ulubionego autora.

Jednakże  próbowałem się wciągnąć w historię  bohatera i przez pierwsze części niewiarygodnych  wydarzeń zaciskałem zęby, bo może coś się jednak w końcu przekręci na drugą stronę. Nie cierpię Kinga, może za wyjątkiem „Dallas 63”, a lektura „Ręki mistrza” to najbardziej traumatyczne przeżycie czytelnicze, nie ze względu na przerażenie treścią a interpretacją audiobookową oraz konstrukcją.  Do Stephena Kinga porównują „fachowcy” amatorzy  wydarzenia z „Nocnego domu”, a ja żałuję, że nie spojrzałem w wypociny tych wszystkich fanów fantastyki czy fantasy, jak zwał tak zwał, tylko podkuszony nazwiskiem, wziąłem się za lekturę tej fatalnej opowieści. Czy mając 12 lat dałbym się wkręcić w ten świat zdziwaczały  i polubił Richarda Elauveda  w jego kampanii zbliżania się do Karen i zrozumienia co też się wokół niego wyprawia?

Wyobraźnia Nesbo przerasta  możliwości dwunastolatka, a ostatnie rozdziały  swoją nudą i  fachowością zabijają entuzjazm młodzieży. No ale dobra, nie jestem nastolatkiem, więc z niecierpliwością dążyłem do finału tej  przypowiastki. Kiedy raz się wszystko przekręca, to myślę sobie, że może da się coś z tego uratować, ale kiedy za chwilę kolejny przekręt, to już nie zdzierżyłem. W pewnym momencie wracamy do normalności  i realnego świata, a  to co wcześniej  możemy odciąć i udać się w nowe przygody. Końcówki nie zrozumiałem – wpadamy w chorobę psychiczną i  pisarz jakby nie wiedział jak się z tego wszystkiego wykaraskać, stracił  koncept i prześliznął się do słowa koniec, niczym zaspany szczur w drodze do śmietnika.

Próbuję sobie wyobrazić potencjalnego, zadowolonego  czytelnika i wypada mi nastoletni miłośnik, gier komputerowych, którego jedyną lekturą były  jakieś krótkie opowiadania wiedźminowskie.

 

Niestety to nie dla mnie, nawet jeśli wakacje miałyby być odskocznią od Kafki.

Zaszufladkowano do kategorii książki | Otagowano , | Dodaj komentarz

Masłowska znowu felietonizuje.

Dorota śpiewa, ale przecież pisze, ona śpiewa jak pisze, bo siłą tych klipów  i postękiwań jest  tekst, ten styl, który rozpoznam, choćby Masło  napisała powieść fantasy ( oby nie!)

„Mam tak samo jak ty”,  czyli Masłowskiej Sen o Warszawie. Każdy kto startował w maratonie warszawskim  musiał poczuć te ciary na plecach, kiedy przed startem  wybrzmiewa utwór Niemena, zwłaszcza jeśli jesteście Warszawiakami, bo to miasto da się kochać i nawet piękne jest, co potwierdzam, za każdym razem, nie tylko przebiegając po nim 42 km.

Masłowska  zagnieździła się w stolicy i  przez lata  posmakowała miasta po swojemu, prawdziwie snując się ulicami, żabkami czy lidlami, nie omijając tych kultowych okolic: czy to Centralnego czy Pałacu. Dorota jest obserwatorką i animatorką  spostrzeżeń własnych, osobistych, przepuszczonych przez sarkastyczną maszynkę własnego stylu postrzegania  i opisywania tej zakrzywionej rzeczywistości. Ona poniekąd stwarza ten świat, on jest tylko w niej zobaczony, przelany na papier staje się mirażem, który być może czaił się kiedyś obok nas, ale nie dostrzegliśmy jego uroczego manieryzmu, a fabuła zdała nam się zbyt ograna i pospolita. Masło  widzi przez własne binokle, wykrzywia co się da, zapewne koloryzuje, daje opis ironiczno wyśmiewający, ale  ciepły, bo jak tu nie lubić  tematów do felietonów, które same pchają się do serca. Dorota Masłowska stwarza własną Warszawę z migawek niezwykłości, które są tak zwykłe, że aż nienormalne, obrzydliwe ale i swojskie, nie wyciąga morałów z tych felietonów, nie gani, nie moralizuje, patrzy niczym ojciec Gregora Samsy na ten odwłok miejski, na krzątaninę stolicy, przyjmując  obrazy  jak własne  przeżycia.

I to jest śmieszne, takie do zarykiwania się , cieszenia w skrytości, dzielenia ulubionymi frazami, powtarzania, zapisywania w pamięci telefonu:  ” może coś w komórkach wie, że lato było też piękne tamtego roku”; „Z kupowania kapusty zrobi zaginiony film Bergmana.”

Ja się tym zachwycam, to mnie się podoba, ja to lubię. Masłowska mówi do mnie jasnym przekazem i jestem w stanie zobaczyć te scenki, te etiudy jak z Nowych Horyzontów, jak z mojego życia także, bo  i ja miałem swoje  minuty w warszawskiej przestrzeni jak z Białoszewskiego w autobusach z Dworca na Chopina, jak ja z żółtym plecakiem do południa:

 „Co mi pani tu tak wali w oparcie?”

Na to Pani:

Ja wale w oparcie? Trzymam się tylko żeby sie nie wywrócić”

Pan:

Jak to pani trzyma, jak pani mi wali w to oparcie, bo czuje i słyszę”

Drugi Pan, co z Panią:

A co pan się czepia tej pani. Rozmawiamy tylko.

Pan:

No słysze właśnie jak pani coś opowiada i co chwila mi buch w oparcie, buch w oparcie…

Pani:

No nie wiem czy ja wale. Ale przepraszam pana bardzo jakby co. Zresztą juz wysiadam

Pan:

Ja też wysiadam. Prosze bardzo, panie mają pierwszeństwo

Pani:

Dziękuję bardzo

i na boku do Drugiego Pana:

No widzisz jaki cham, miejsca nie ustąpił, a pierwszą z tramwaju przepuścił”

Kiedy tak przewalam się z Masłowską w pościeli weekendowej, to jednak niepokojąco denerwują mnie  grube, tekturowe karty książki, niewygodne w przewracaniu, przylegające do siebie, złośliwe i twarde. Okładka ciężka niczym Kultury Pałac co na niej, zalega mi na klatce, żłobi mi wyrwy, uwiera. Niewygodna jest ta Dorota, od dawien już, bo jakby tak popatrzeć na te grube tomy felietonów  o żarciu, to Masłowska samą wagą swą przebija Twardocha nawet. Ugina mi pisarka ta dziewczęca półki Billy  bukowe, wygina regały, jakby  papier ważniejszy w nich był od treści. I po co to, ja się pytam, po co te grube papiery, niewygody jak w PRL-u. Bo to się za parę lat  zmurszeje, zżółknie i strach będzie wyciągać te warszawskie wspominki, zwłaszcza, że pewności nie ma, że Warszawa jeszcze będzie.

Zaszufladkowano do kategorii książki | Otagowano , , , | Dodaj komentarz

Odkurzanie Kindla i niestety Krajewski

Z sentymentu przeczytałem  „Pasożyta”, kolejną odsłonę przygód Popielskiego w walce wywiadów  i  jedynie charakterystyczna okładka kazała mi   klasycznie przeczytać książkę, choć mógłbym  tę pozycję odfajkować  wysłuchaniem audiobooka, jak to już czyniłem  choćby  z „Demonomachią”.

Napisałem powyższe zdanie kilka tygodni temu i właściwie nic więcej dodać nie umiem na temat „Pasożyta”, który jedynie efektownie wygląda w zestawie kilku innych powieści szpiegowskich z Popielskim. Odrzucając Mocka,  Pan Marek wykopał sobie literacki grób, gdzie zapadł się już, choć nie twierdzę, że ostatecznie, bo ponoć jesienią  ukaże się kompletnie nowa odsłona jego zabawy  z twórczością.

Tymczasem  wakacyjne przygody  z książkami  niebezpiecznie oddaliły mnie od  szelestu przewracanych  stron, gdyż ugrzązłem w leniwym podsłuchiwaniu audiobookowych interpretacji niektórych  książek, co  nie pozwala się  niestety rozkoszować  przyjemnościom bardziej organoleptycznym, niż jedynie tembr głosu czytającego za mnie  aktora.

Ograniczone ostatnimi czasy dalekie podróże, nie dały mi okazji  zamknięcia się na krótki czas  w kręgu kilku powieści, mających  zapełnić  szeroki czas  jazdy  po przeróżnych wertepach lub słodkiego  lenistwa  na plaży z widokiem na fale. A jednak tanie linie lotnicze wymusiły na mnie skorzystanie z bardzo zapomnianego już czytnika Kindle, który nie jeden raz towarzyszył mi, obijając się o udo  w czasie  przechodzenia przez zatłoczone dworce w New Delhi lub Quito i wiele razy zapewnił wytchnienie i oderwanie się od egzotyki  przemierzanych dróg.

Ten stary model, bez podświetlanego ekranu, wykorzystałem  na krótki wypad  europejski i przeglądając jego zawartość, natknąłem się na  kompletnie nie znaną mi pozycję, czyli kryminał Gianrico Carofiglio, włoskiego prawnika i pisarza,  w którego „Z zamkniętymi oczami”,  błyskawicznie się wciągnąłem  podczas dwugodzinnego lotu,  a jest już kolejnym tomem  Mecenasa Guido Guerrieriego. Zabytkowy Kindle zanim się rozładował,  zafascynował mnie stylem, na poziomie mistrzowskim, czy to Chandlera, czy może nawet Nesbo. To lekko sarkastyczne i mocno subiektywne opisywanie siebie  przypadło mi do gustu i zaraz po powrocie  dorwałem się niecierpliwie do  skończenia napoczętego kryminału, gdzie  autor wiedzie nas przez proces  oskarżonego o nękanie  i maltretowanie  kobiety, uwięzionej w sidła psychopatycznego sadysty.

Carofiglio  prowadzi swojego bohatera czule i nie szczędząc mu zwyczajnych rozterek, daje obraz samotnego  mężczyzny, opisując jego pasje  w sposób jaki lubię u pisarzy na pewnym poziomie. Rozczulały mnie jego  kawałki o walkach bokserskich i wspomnienia Muhameda Ali, którego zawsze byłem fanem  a teraz jestem w trakcie oglądania dokumentu o tym pięściarzu wszechczasów. Autor podaje nam też ulubioną muzykę  bohatera a piosenka „Losing my religion”  grupy REM, jest niejako mottem  do wydarzeń w które wikła się mecenas.

Doskonale zarysowany  bohater, którego z miejsca lubię  nie może obyć się bez kobiet, wyczuwających zapewne lepiej niż ja, że to facet godzien uwagi  i rzecz jasna  ma on kobietę z którą prawie  żyje, ale taki typ przyciąga inne ćmy  i mamy   też niezwykłą prokuratorkę, kogoś na jego miarę, która niestety zostawia go wyjeżdżając do Palermo, oraz tajemniczą zakonnicę, miłośniczkę sztuk walki, która  fascynuje prawnika    i inspiruje, jak tylko niezwykła kobieta może   zmienić inteligentnego mężczyznę.  Motyw  Claudii zdaje się być  najistotniejszym przesłaniem powieści. Zauroczony   Guerri przeżywa dziwną przygodę i broniąc   zaszczutą kobietę, nie jest w stanie zapobiec tragedii. To kolejna pozycja,   z cyklu o maltretowanych kobietach i złych, odrażających facetach. Opisana niekonwencjonalnie, z prawniczą dociekliwością i w sądowych  meandrach,   definiuje sugestywnie model  psychopaty, który zawłaszcza kobietą jak przedmiotem  do wyłącznej  używalności.

Claudia  kryjąca wiele tajemnic wyzwala   u prawnika uczucia, których nie potrafił zdefiniować nawet przy boku aktualnej partnerki. Scena pocałunku  siostry Claudii i Gueriego zapada w pamięci nie tylko  dzięki  opisowi ust kobiety.

Przedzierając się przez starożytnego Kindla doszedłem do wniosku, że odkrycie Carofiglio było  większą przyjemnością niż oglądanie przy okazji  ruin zasypanych Pompejów, czego i tak, wszystkim   podróżnikom życzę.

 

 

 

 

 

Zaszufladkowano do kategorii książki | Otagowano , , , , | Dodaj komentarz

Sąsiednie kolory, czyli metafizyka codzienności z Księżniczką Juchu i Bogiem.

Wreszcie dotarł do mnie fenomen   opowieści Jakuba Małeckiego, ponieważ po nieudanym falstarcie z „Dygotem” , kiedy to po niezrozumiałych perturbacjach  odtwarzanie audiobooka  zacięło mi się  niespodziewanie, gdy zacząłem wciągać się w tę wiejską aurę   i wahałem pomiędzy fascynacją a odrzuceniem. Tutaj  ponownie kreuje się świat bez smartfonów  i roztańczonych nastolatek  słuchających K-popu.

Świat Małeckiego to nisza, wycięty  trójkąt  gdzieś w Polsce, w okolicach  punktów Konin, Koło , Turek, jak nauczano mnie w szkolnej geografii; Tymczasem u Małeckiego to Koło,  jego miejsce urodzenia w 1982 roku, kiedy  ja już miałem  co wtorek zajęcia z  łąkarstwa, stanowi centrum   mieszania się losów postaci  tak zwyczajnych, że aż promieniujących jakąś fascynacją- bo przecież to co nijakie  i  proste, zawsze będzie nas pociągać i udowadniać, że i nasze życie może być wykorzystane  w prozie utalentowanego autora.

Słuchałem  Danuty Stenki i Filipa Kosiora w oryginalnej narracji, bo w tle spazmatycznej Stenki i uładzonego Filipa,  rozlegały się  dźwięki naśladujące podawaną rzeczywistość. Te stukoty, mlaskania, kroki, chrząknięcia  początkowo  napawały mnie irytacją, zwłaszcza kiedy jadąc samochodem zdawało mi się, że  to dźwięki psującego się samochodu i z niepokojem wsłuchiwałem się  w ciąg dalszy, aż rozumiałem, że to stolarz Krystian Dzierzba   struga trumnę dla niepocieszonej samobójczyni. Starałem się polubić postaci  wychylające się z tej prozy i nie jest to trudna decyzja, bo większość z  nich nadaje się na naszych przyjaciół, może tylko bez  zestrzelonego czarnego kormorana.

. Fajne są córki melancholijnego stolarza, które wyruszyły w las szukać Diabła a odnalazły Boga, choć tenże Bóg jest miłośnikiem kaszanki, i nie zamierza wcale zbawiać ludzkości.  Przedwojenne Koło to prędzej wiocha z garstką mieszkańców, których losy plotą się nieustannie a wszystkich łączy melancholijna zaduma nad własnym losem.

Podróż z Małeckim to sen, opakowany misternie, podany na przedwojennej zastawie, nostalgiczny i zmuszający do zapatrzenia się we własny los.

Jego postaci myślą i nawet pies  nie szczeka bez przyczyny. Nad wszystkimi czuwa nieistniejąca księżniczka Juchu, a z Diabłem zawsze można się dogadać.

Małecki idzie drogą, nieprzystającą do oczekiwań dzisiejszych czytelniczek wpatrzonych w migający ekranik, w oczekiwaniu  nikomu niepotrzebnych, nieuzdrawiających lajków.

W tej prozie mało się dzieje, poza myślami, które krążą  wokół postaci, próbując uchwycić ich melancholię i porównać ją z własną tęsknotą, tak bezgraniczną samotnością, w oczekiwaniu kiedy wreszcie do mnie wrócisz.

„Sąsiednie kolory” Jakuba Małeckiego to ponad sześć godzin słuchania w serwisie Audioteka.pl

 

 

Zaszufladkowano do kategorii książki | Otagowano , , | Dodaj komentarz

Tomasz Lis Na żywo

Lubię Tomasza Lisa, inaczej nie przeczytałbym jego książki. A jednak do pierwszej pozycji  prywatnego wydawnictwa podszedłem z nieśmiałością i ostrożnie, nie zamawiając twardej okładki a  wygodnego e-booka, stąd to czytanie jakby z doskoków, z przerwami, ale  dzięki temu wiedziałem, że ciągnie mnie do lektury, bo  za każdym razem kiedy otwierałem laptopa, niecierpliwie  czekałem na chwilę powrotu do lektury. Ten Lis  wzbudzał od zawsze sympatię poprzez kilka łączących nas motywów. A więc  zdrowie, bo zawsze ciekawy byłem jak ten pan radzi sobie z wszystkimi niedogodnościami  i skutkami udarów, dalej bieganie i maratony, choć  o jego pragnieniu złamania trzech godzin mogłem jedynie pofantazjować, ciesząc się wynikami w granicach godzin czterech Moje sześć maratonów to nie przygody  w Londynie, Nowym Jorku czy Tokyo, ale jestem w stanie zrozumieć  fascynacje  oczekiwaniem na start oraz trudy  kilometrówek treningowych czy podbiegów.  To wszystko nie wytłumaczyłoby raczej  mojej sympatii do dziennikarza – rzecz jasna, zgadzam się z większością jego poglądów nie tylko politycznych.

Książka  „Tomasz Lis na żywo”  ma formę wywiadu  Beaty Grabarczyk, ale zdaje się, że wiele wątków  sam Tomasz podsunął i tam gdzie chciał więcej  powiedzieć, dopisał.

Jest tutaj odrobina kreacji, jest ten samczy egotyzm, choć akurat nie uważam, że jest to, coś nagannego, ale mężczyzny nie ma bez kobiet, a tego wątku autor nie  poruszył, więc nie mamy tu opisów jego małżeństw i przygód z kobietami, co zapewne jest wyrazem dyskrecji  i nie wchodzenia z butami  w prywatność, głównie jego obu żon, bo już  o córkach  wspominał.

Oczywiście chętnie bym poczytał o   przechodzeniu z jednego  małżeństwa w drugie oraz o przyczynach rozpadu ostatniego, ale są to tak niskie pragnienia, że lepiej wstydzić się ich  w samotności.

Lis  wspomina  dzieciństwo i młodość, Zieloną Górę i pierwsze kroki w dorosłym życiu. Szeroko opisuje swoje sportowe ciągoty, gdzie ważne momenty z życia można połączyć z aktualnym wydarzeniem sportowym. Niektóre chwile wżerają się w nasze życie i nie usunę już nigdy  tej goryczy w chwili zakończenia hokejowego meczu z RFN, na MŚ w Katowicach, gdzie po pokonaniu po raz pierwszy w historii ZSRR, spadliśmy do grupy B, po bramce Phillippa na 21 sekund przed końcem meczu z RFN.

Lis  dosyć  oszczędnie  serwuje nam emocjonalne  momenty swojego życia, jakby  zostawiając  entuzjazm do czasu napisania  ostatniej w życiu autobiografii. Tego chyba najbardziej żal w tym sprawozdaniu z życia, bo Lis  waży słowa i ten brak  opowieści o miłości   i kobietach jego życia  rozczarowuje nie tylko żądnych sensacji czytelników Pudelka – tak, ta zupa niedosolona jest najzwyczajniej w świecie, ale to jego prawo i wybór.

Tomasz Lis na żywo”, to lektura z rodzaju tych, które  jeszcze przed zaliczeniem ostatniego zdania, są akceptowane  bez większych wątpliwości. Śledząc poczynania Lisa, czytając jego teksty mam wrażenie obcowania z inteligencją  i pewną klasą, poziomem, do którego dzisiejsze dziennikarstwo  ledwo sięga  momentami. Dzisiaj o klasie  i sile  dziennikarza albo polityka, świadczy    ilość hejtu, który wylewają jego adwersarze i w tym przypadku nienawiść   tych wszystkich sfrustrowanych  nieszczęśników, pokazuje, że Pan Tomasz  świetnie   ulokował się na scenie medialnej i z uwagą czekam na kolejne jego aktywności, choć zapowiedział, że z dziennikarstwem skończył, a praca na własne konto, może tylko   przynieść   nieoczekiwane  radości nie tylko jego  fanom, do których się zaliczam, ale również  politycznym elitom, którym kibicuje.

 

Zaszufladkowano do kategorii książki | Otagowano , | Dodaj komentarz

Martwy klif

A już myślalem, że  Pasierski  wyjeżdżając nad morze , zrobił sobie urlop od Niny Warwiłow, a tymczasem dzielna policjantka, dotarła z córką  na  wyspę Wolin, zaproszona przez ojca swojej córki Mili,  na uroczystość, w której zapewne nie chciałaby uczestniczyć, ale zgodziła się, chcąc odetchnąć wakacyjnie  od beskidzkich krajobrazów. Na początku towarzyszymy Ninie, lecz  kiedy pojawia się Kacperski zdaje nam się, że przeżyjemy przygodę kryminalną właśnie z tym poznańskim policjantem i o wiele ciekawszą  jego asystentką  o greckim nazwisku Paidaki.

Morderstwa  związane z dawnym domem dziecka,  spędzają sen z oczu nie tylko Kacperskiemu, przydzielonemu  do tej sprawy, ale wciągają  w swoją otchłań, także  starającą się wypoczywać Ninę.

 

Pasierski sięgnął po modny w powieściach kryminalnych motyw   zawiłej historii, ziem odzyskanych, lecz jego metoda  wyraźnie odstaje od zgranych manewrów  np. Krajewskiego. Tutaj Nina i Kacperski, muszą zmierzyć się z demonami obecnymi  w życiu  nadmorskich miejscowości.  „Martwy klif”  otwiera też  skomplikowane relacje z dziadkami czteroletniej Mili i co ciekawe dawny partner Warwiłow, nie pojawia się  prawie wcale, zmarginalizowany, jakby autor nie wiedział co z nim zrobić,  a jego nieobecność nie przysparza mu sympatii, stąd przyłączamy się do tej niechęci wraz z pisarzem.

Książka mocno eksponuje skomplikowane relacje rodzinne  zarówno Warwiłow jak i Kacperskiego, choć zdaje nam się, że  najciekawszym byłoby poznanie historii wytatuowanej Paidiki.

Nina  zajęta mocniej relacjami rodzinnymi, nie pali się  do rozwiązywania, tajemniczych śmierci, a morderca zabija niejako od niechcenia, komplikując śledztwo  pozbawione wyraźnych punktów zaczepienia.

Pisarz próbuje  wystraszyć czytelnika elementami wyjętymi z thrillera i jeśli  potrzebujemy poczuć dreszczyk emocji, to wyobraźnia może podsuwać nam  spowite deszczem  zarośnięte urwiska, ale jeśli znamy Warwiłow, to nie z takich opresji udawało jej się wydostać. Widzę ją tutaj niczym Angelinę Jolie w Tomb Riderze i  po prostu,tej Larze Croft nic złego stać się nie może.

Warwiłow   jest jeszcze atrakcyjną czterdziestolatką i nie narzeka  na brak adoracji, ale  skoncentrowana na córce nie  dopuszcza do siebie myśli o bliższych relacjach z mężczyznami, którzy kręcą się wokół, co nie wyklucza  przelotnych flirtów. Rozterki duchowe bohaterki  podporządkowane są  zapewnieniu  bezpieczeństwa Mili. Finałowa rozgrywka z klifem w tle nieco rozczarowuje, a kiedy wiemy już kto zabija, zakończenie zdaje się być przewidywalne. Zabrakło chyba   napięcia  w scenach  rozstrzygających, jakby autor nie chciał przedłużać  zawodu bohaterki, przekonanej o swojej wygranej.

„Martwy klif” to  inny kryminał od choćby ostatniego „Gniazda”, bo nie liczę  zupełnie według mnie, chybionego „Wodnika”. Nie ukrywam, że ta nadmorska wycieczka sprawiła  mi wiele radości, podczas czytania i  jeśli zakończenie  sprawia niespodziankę nie tylko czytelnikowi, to co ma powiedzieć  Nina, która musi powrócić  do zmagań,  z czekającymi na nią wyzwaniami, nie tylko w życiu osobistym. Żal trochę Kacperskiego a zwłaszcza Paidiki, którzy może jeszcze kiedyś powrócą, ale o tym wie jedynie autor.

Dziękuję Wydawnictwu Czarne za egzemplarz książki

 

Zaszufladkowano do kategorii książki | Otagowano , , | Dodaj komentarz

Mój Marcel

Biografia Prousta  w wydawnictwie Ostrogi posiada trzy opcje kolorystyczne okładki – wylosowałem zieloną, choć  zdaje się, że najbardziej odpowiadałaby mi czerwona, bo o różowej nawet nie wspominam.

Kiedy jeden z młodych, polskich pisarzy skrytykował pracę tłumacza, byłem już w połowie lektury, a nie mogąc ocenić pracy Anny Zofii,  postaram się zignorować  tę uwagę.

Marcel  i jego tomy to oczywiście zauroczenie od pierwszego wejrzenia, czego nawet nie zubożył fakt, że powieść „Jan Sentuil” od lat  jest przestawiana na półkach  i szukając miejsca dla tego białego tomu, wciąż  zastanawiam się, co by się stało, gdybym w nią się zagłębił – teraz to już za późno, bo  nawet biografia White’a, odradza lekturę.

Marcel  zawsze będzie narratorem z „W poszukiwaniu”   i  na nic to całe zwodzenie czytelnika, niewierną Albertyną, także w tej biografii  odnajdujemy  wszystkie  sztuczki   pisarza każące  uwierzyć nam  w jego heteroseksualne  ciągoty. Stojąc nad grobem Prousta   zdziwiony skromnością  marmurowej płyty, spodziewałem się jakiegoś rokokowego   postumentu, odzwierciedlającego  tę skomplikowaną naturę, a tymczasem  cała złożona osobowość Marcela zduszona pozostawała konwenansami i choć wszyscy znali  jego miłostki i fascynacje szoferami  i służącymi, to jednak  trzeba było udawać, że nic takiego się nie wydarza. Co nowego   White mi powiedział, czego bym się wcześniej nie domyślał?  Egzystencja w korkowym pokoju i nieustanne poprawki pisarskie,  to sedno  przeczytanej bardzo dawno temu książki Celeste Albaret, która jest obecnie najmocniej wyczekiwaną  kandydatką do przepełnionej mojej biblioteki. W naszych cudownych czasach wystarczy skinąć palcem a  wymarzona książka znajduje się obok.

Nie ma co deliberować nad tą biografią, przechodzi się przez nią bezboleśnie, wzbogacony kilkoma  mało istotnymi faktami, ale obcowanie z tajemnicami pisarza zdaje się  wypełniać radością  każdą stroniczkę wertowanej biografii. Niedawno zatęskniwszy za butnym baronem, wróciłem do „Sodomy i Gomory”, a dostrzegając katastrofalny stan siedmiu  ukochanych tomów postanowiłem  dostarczyć je do okolicznego introligatora. W czasie nieodległej pandemii  ten zamiar podtrzymywał mnie w nadziei, że wszystko się wkrótce odwróci i nie tylko oprawione Prousty  wrócą do mnie  w  jeszcze lepszym stanie. Nic takiego się nie wydarzyło a potargane brzegi kolorowych, miękkich okładek straszą  na najniższej półce.

Zaznaczenia wskazują mi  fragmenty warte zainteresowania, co jednak jest raczej odzwierciedleniem stanu ducha czytającego, niż szczególnym powodem, z którego narodzi się myśl, idea, którą warto  rozpoznać. White pisze na przykład, że w  „Miłości Swanna” Proust zawiera ideę, że każda miłość jest nieodwzajemniona, a uganianie się Swanna za Odetą ma później swój odpowiednik w uczuciu narratora do Albertyny. Miłostki Marcela, miały olbrzymi wpływ na jego twórczość, a ponieważ był bogaty, mógł sobie pozwolić na kupowanie towarzystwa  fascynujących go mężczyzn.

White pisze ciekawie o charakterze Swanna, który   zdaje się być  samym nieszczęśliwym Proustem, który   opętany „idolatrią”, bałwochwalstwem, szczególnie do  pięknych mebli, obrazów, w końcu do fascynujących kobiet, traci  zdolność przeżywania idei , na rzecz rzeczy (sic!). Stąd mamy pamięć mimowolną, w której idee się odnajdują, a możliwe jest to jedynie w  wybitnej literaturze.

Dużo miejsca w analizach autora zajmuje fascynujący baron Charlus, którego w  ekranizacji książki, zagrał   niesamowity, kiedyś amant a dziś starzec Alan Delon, White przypomina scenę, którą  widziałem w filmie, jak przechadzający się ze Swannem Charlus, kłania się każdemu, w obawie, że może pominąć ważną osobę, której tożsamości zapomniał. Baron, którego zawsze podziwiałem za dumę, snobizm i okrutny sarkazm, to  w jakimś sensie alter ego Prousta, a raczej portret, którym pisarz chciałby się stać, pomimo niewystarczającej dawki masochizmu, w którym Charlus z rozkoszą się pławił.

Albertyna, tajemnicza postać, najczęściej opisywana i analizowana (2360 razy pada w książce jej imię), gdzie nawet jej pieprzyk nieustannie się przemieszcza, od podbródka do ust a nawet pod oko, co wywoływało wrażenie, że Proust nie opisuje jednej postaci, lecz cały ich rój.

Perturbacje z wydaniem powieści, czasem irytują a czasem po prostu śmieszą, kiedy pierwszy recenzent z wydawnictwa pisze:” Po 712 stronach tego rękopisu nie ma się pojęcia, żadnego pojęcia, o czym to wszystko jest, co to wszystko znaczy, dokąd to wszystko zmierza”. Łatwo nie było, ale Proust uparcie realizował własną ideę i jak widać się nie pomylił, bo przecież stworzył  dzieło, nie tyle oryginalne to właśnie  ponadczasowe i  monumentalnie  doskonałe. Klasyczne już jest odrzucenie dzieła przez Andre Gida, kiedy to komisja wydawnicza, nawet powieści nie przeczytała, ze względu na reputację Prousta. Gide reprezentował skrajnie odmienny styl pisarski, nie wdając się w kwieciste frazy, relacjonował, kiedy Proust rozwijał skrzydła i atakował rozbuchanymi zdaniami. Tak, odrzucono   genialne dzieło przez wzgląd na jego rozmiary i długość zdań.  Proust kiedy tylko udało mu się wydać pierwszy tom, zadbał o prezenty i pochwały dla krytyków, a więc zatroszczył się w swoim stylu o odpowiedni marketing.

Przygody z Proustem są w tej biografii fascynującą lekturą, gdzie wytrawny tropiciel odnajdzie  lubieżne smaczki, typu analizowanie przyjemności pisarza w bezczeszczeniu obiektów sakralnych, gdy np. nasz kochany baron zafascynowany Blochem chciałby wejść do bożnicy i uczestniczyć w obrzezaniu albo żydowskich śpiewach, a za wynajęcie  Sali i odegranie komicznych scenek baron  jest gotów zapłacić.

Mamy wreszcie sukcesy; za „Wcieniu zakwitających dziewcząt” Proust dostaje nagrodę Goncourtów, choć praktycznie sam ją sobie załatwił przekupując sędziów, a i tak wygrał głosami sześć do czterech.

Fascynująca podróż przez życie   genialnego pisarza, obfituje w smaczki, czasem  dogłębnie obnażone, a czasem jedynie wspomniane i ukryte pośród jego hipochondrii  i zamknięte w korkowym pokoju. Cały Proust mieści się jedynie w jego  niepowtarzalnym dziele, które warto zapakować w nieprzemakalną folię i zabrać na bezludną wyspę, o ile taka przygoda Wam się przydarzy.

White podszedł do tej biografii raczej „na luzie”, nie podejmował się  opisywania losów geniusza w jakimś wyszukanym stylu, lecz nie stroni od anegdot i ciekawostek, jak ta o oczekiwaniu na wspomnienia hrabiego de Montesquiou, pirewowzoru Charlusa, o których  jego kuzynka napisała:”Nie tego  spodziewamy się po martwym człowieku

Zmarł o tej strasznej porze, pomiędzy piątą a szóstą wieczorem, zrobiono jeszcze mu zdjęcie a nawet starczyło czasu, żeby namalować jego portrety.. Po czterech dniach zaniesiono go na cmentarz i przywalono czarnym marmurem. Sława  przyszła jak musiała.

Zaszufladkowano do kategorii książki | Otagowano , , | Dodaj komentarz

Półmistrz i Chołod czyli pisarze na t(r)opie

Karkołomnie połączyłem lektury  autora kryminałów z gwiazdą  śląskiej literatury,  jednocześnie  oddając się lekturze arktycznego „Chołodu”  i oceanicznego „Półmistrza”. Szukając punktów stycznych obu tych przedsięwzięć, zauważyłem, że  jest nim  niestety rozczarowanie. „Świat” zachwyca się  zarówno  szachowym kryminałem  rozczochranego Mariusza , jak i  lodowym  dziełem  prawdziwego mężczyzny ze śląskim rodowodem. Ale co zrobić jak nie zachwyca, jak      choć ciekawe, to nie porywające – obie książki  dostarczą swoistej przyjemności, bo napisali je autorzy utalentowani i doświadczeni wyjadacze literaccy, a jednak nie zadziałali na mnie tak, jak  mogłem się  spodziewać, snując wyobrażenia o talencie autorów.

Mariusz Czubaj  obracał się dotąd w rodzimych  przestrzeniach, gdzie tropił złoczyńców przy udziale  tradycyjnie męskich, wyrazistych  detektywów, stworzył bohatera, którego dało się polubić od pierwszego wejrzenia, choć był to   tradycyjny  uczestnik    klasycznych opowieści kryminalnych, przegrany, zawiedziony, przytłoczony, dowcipny, dżentelmeński, itd.  A tym razem  jego Edward Abramowski,   kaprysem autora  wskrzeszony po śmierci 20 lat wcześniejszej, zjawia się na pokładzie statku „Chrobry”, by   wypełnić misję   szpiegowską, choć filozof w rzeczywistości nic z wywiadem   mieć nie mógł. Jako  socjalista-anarchista. Czubaj rzecz jasna na końcu wyjaśnia skąd ten karkołomny zabieg z filozofem na pokładzie, do tego wplątanym w szachowe przetasowania.

To nie jest powieść dla miłośników szachów, tak jak „Obrona Łużyna”  nie analizuje rozgrywek mistrza; „Pólmistrz” to szereg zdarzeń na płynącym do Argentyny statku, gdzie ponury filozof ma coś do rozwiązania, a ponieważ wojna tuż tuż, to wywiady mają moc roboty, a trup  kładzie się gęsto i nikt nie jest bezpieczny.  Na statek, a jakże, wepchnięto  i Gombrowicza, który tu niestety  błaznuje jeno i rozczarowuje swoją obecnością. Oczekiwałem prostej historii rejsu  z szachowym sznytem, gdy tymczasem  wypadki się mnożą, a ja nie czuję się wciągnięty w intrygę,  Abramowski szuka, ktoś morduje, kobiety piękne, szachiści grają i zdają się bardziej mgliści od oceanicznej fali. Czyżby zawiodła konstrukcja, szkielet, nie zatrybiła  sensacja, bo czyta się miło, ale  zdecydowanie  nie  jest to intrygujące. Czubaj przeformatował się na pisarza oferującego wystylizowane scenki obyczajowe,  w które czasem wrzuca eksces, coś co udowodni sensacyjność przygody. Mogłoby się udać  finalnie, bo nastrój się zbudował, ale zabrakło w tym wszystkim Agathy Christie, która ułożyłaby to zgrabniej.  Zabrakło jednak   tej czubajowej przaśności, zwyczajności, bo jakby za bardzo chciał  z tej opowiastki zrobić dramat szpiegowski, gdy tymczasem  treści  zabrakło, a wypełniacze  nie zaspokoiły głodu. Żałuję potencjału, bo powieść jest nieudana jak obecność w niej Gombrowicza.

Tymczasem  prawdziwy mężczyzna polskiej literatury, a więc Szczepan Twardoch, wybrał się na północ, żeby spełnić marzenia bywalca prywatnego , bo kiedy udaje się z karabinem  na wędrówkę polarną, to układa w głowie pomysły na „Chołod”, który jest zlepkiem   fascynacji autora, północą, jachtami, bronią, syberyjskim szamanizmem, męskością, Rosją, kobietami i rzecz jasna śląskością.

Kiedy zacząłem czytać „Chołod” zaintrygowała mnie przygoda , którą autor podał jak początek fascynującej  książki dla młodzieży, niczym niezapomniane  opowieści  z Tomkiem Szklarskiego Alfreda, do którego na starość chciałem wrócić, ale uwierzcie – nie da się.

Tak więc rozczarowanie, a przecież  mogło być tak dobrze, przynajmniej w powieści Twardocha, który pokazuje odyseje Konrada Widucha, urodzonego na Śląsku, niby Polaka, bo po polsku pisze, a właściwie rosyjskiego komunisty,  wrzuconego w tryby historii, a jak wiadomo na wschodzie tryby mielą bez litości. Twardoch  idzie w najnowszej książce tropem Aloisa Pokory, z tym, że tutaj bohater zostaje przemielony gruntowniej, ale identycznie jak w „Pokorze” mamy podobny los, samotnika dotkniętego historią, z tym, że lodowe przeżycie Widucha  niosą  bogatszą oprawę, ale dramat i śmierć towarzyszą obu. Konrad Widuch  jest jak pocałunek śmierci- do kogo się zbliży,  ten  ginie, zazwyczaj w okolicznościach dramatycznych, bez litości  i popłakiwania, Twardoch odbiera bohaterowi towarzyszy, o których  ten szybko zapomina, jedynie  wspomnienia o żonie i córkach,  dręczą go nieustannie, gdy wyobraża sobie ich śmierć w lodowatej wodzie. Bogactwem „Chołodu” jest przeplatanka  zwyczajów ludów północnej Rosji, żyjących w zagubieniu dzikich plemion, gdzie Konrad trafia uciekając przed sowiecką sprawiedliwością.  Książka Twardocha jest epopeją przygodową, gdzie człowiek  ucieka przed samotnością, a świat ze swoim zimnym bogactwem  oferuje  zdarzenia, o których śnią niektórzy  odkrywcy nieznanych lądów.

„Chołod”  to chyba najlepsza powieść Twardocha, a moje utyskiwania wynikają jedynie z tego, że  przywiązałem się do wątku  rejsu Szczepana, zapowiedzi przygody, która okazała się studiowaniem zapisków Konrada Widucha, okrutnego dziennika losów  tak brutalnych i wulgarnych, że  biografia Jacka Londona, zdaje się być przy tym  radosną sielanką. Kto czytał ten wie.

Mariusz Czubaj niech już raczej wróci na brudny Śląsk  i zamiast włóczyć się po przedwojennych statkach  i analizować  szachowe dylematy, napisze soczysty, krwisty kryminał z niejednym trupem.

Reasumując pozwolę sobie nie zgodzić się ze sobą i uznać, że obie powieści  wyróżniają się na tle reszty ukazujących się od początku roku książek rodzimych twórców, a Czubaj  oraz Twardoch to nadal moi ulubieni pisarze.

Zaszufladkowano do kategorii książki | Otagowano , , , | Dodaj komentarz

Kobiety

Pasierski po raz pierwszy zawodzi, a superprodukcja Audioteki rozlazła mi się w słuchaniu jak  podarte skarpetki po marszu z Lukli do Namche Bazar.

Wodnik”  to przeplatanka  i niekiedy mam wrażenie, że  głosy zlewają mi się w jedność i nie potrafię rozróżnić kiedy mówi Agnieszka Żulewska a kiedy znów Urszula Grabowska, bo autor nic nie ułatwia, posplatawszy przygody bohaterów, a akcja toczy się równolegle. A może to jakaś moja nieumiejętność skupiania się na  kwestiach wciąż rotujących lektorów – podobne uczucie towarzyszyło mi  podczas pierwszego zetknięcia się z superprodukcją, czyli „Karaluchami” Nesbo.

Psycholog, głosem Chyry  zarabia   jako terapeuta dziecięcy  i ryzykownie wprowadza się do domu, gdzie obserwuje  nadpobudliwego Michała. Menażeria dziwnych postaci  rozszarpuje  w nas porządek  schematycznego słuchania, jak  dociekliwy psycholog porównuje    sygnały wysyłane przez dziecko   z osobiście prowadzonym dochodzeniem  w sprawie  śmierci brata Michała, a jednocześnie  pisarka Radziwiłowicz  docieka   co stało się z zaginioną w okolicy dziewczyną. Początkowy dramat psychologiczny zmienia się w kryminał, co zdaje się lepiej wychodzić  autorowi cyklu z Niną Warwiłow.

„Wodnik” to nieudana próba Jędrzeja  zmiksowania powieści psychologicznej z thrillerem, zagmatwana  wreszcie formą przekazu, nie pozwalającą skupić się mocniej nad zadrukowaną kartką, bo audiobook wymusza  ciągłość dźwiękową, więc musi się tam dziać, przemawiać, dialogować na głos, przeskakując  naszą zadumę i odkładając na bok wahania.

Wyraźnie już wepchnął się we mnie  głosem kobiecym, literacki amalgamat  życiowych konszachtów z losem  pań nie zawsze szczęśliwych, jakby  pisarki chciały nareszcie pochwalić się umiejętnościami, o których  ja np.  nigdy nie wątpiłem, bo taka Pani Bator Joanna już nie raz i nie dwa, zachwyciła mnie prozą swą. A więc dawno już wysłuchałem polubionej  na publicznych czytaniach na Placu Kościuszki Sylwię Chutnik, która  swoimi czerwonymi włosami  prowokuje nie tylko homofobiczny elektorat, ale jest  okrzykiem nowej kobiecej prozy, wyzwolonej z patriarchalnej  cenzury obyczajowej. Sylwia sama przeczytała swoją powieść „Tyłem do kierunku jazdy” i jak nie ma sensu tłumaczenie o co chodzi w tym tytule, to jednak prowokująca okładka książki,   stara się  wykrzyczeć, że będzie to jazda, nie tyle ostra, to przecież z niespodziewanymi  zakrętami.

Przygoda z Chutnik  to próba polubienia Magdy, która nią się nie urodziła oraz bezdyskusyjna akceptacja Babci Stasi, która   na łożu śmierci snuje plany powrotu do pierwszej rumuńskiej miłości, więc zrywając się z uprzęży wenflonów nie wiadomo jakim cudem   leci do Bukaresztu, jakby  mając prawie sto lat przeżyć ponownie uniesienia  miłosne, które  były esencją jej młodości. Magda, przeciwieństwo swej matki, która  nie wrodziła się także w Staśkowe klimaty, tłucze się po świecie, który jest na nieszczęście Polską współczesną, a tutaj jak wiadomo lekko nie jest nikomu, zwłaszcza kiedy  jest się  albo tym albo tą, więc sympatyczne losy Magdy, którą jednakowoż polubiłem najzwyczajniej, przez to jej miotanie się i uganianie za  normalnością, co wreszcie poskutkowało fortuną   odnalezioną w babcinym dywanie. Trzy jakże różne kobiety, w których odnajdziemy    i nasze zwyczajne jak Krystyna mamy i te z odrobiną szaleństwa babcie, więc te kobiety wiodą nas  także przez  socjalizm , zwieńczony wolnością, która wywlekła demony, złośliwe szczególnie dla kobiet niepokornych.

Bator z kolei poszła gdzie indziej, a jej historie w „Ucieczce niedźwiedzicy”, zazębiają się tak delikatnie, że odkryłem to dopiero po jakimś czasie, dziwiąc się  własnej ignorancji. Niektórzy z pewnością nie odkryją  nigdy jak bardzo ten zbiór opowiadań stanowi jedność, ale kiedy już o tym wiemy, kolejna lektura nie będzie już tym samym co poprzednie.

Pierwszy to przykład literatury, który po wysłuchaniu w Audiotece   sugeruje mi zakup egzemplarza papierowego – opowiadania  prowokują  żeby historie kontynuować, a nieuważni  gubią się w kolejnej historii, nie dostrzegając, że wszystko jest ze sobą połączone  niczym „japoński wachlarz”

Urzekła mnie historia zaginionego  na greckiej wyspie męża  i tutaj pisarka udowodniła jak dobrze potrafi  wciągać czytelnika w świat literackiej fikcji; z kolei kobieta, która miota się  w przedstawieniach z agentami nieruchomości,  udowodniła mi, że to książka o samotności, o tym jak bardzo jesteśmy nieszczęśliwi, jeśli nie znajdziemy obok  bratniej duszy. Bator czasem zwodzi nas   nadprzyrodzonymi sztuczkami, ale to świadomy zabieg, żebyśmy zapomnieli, że świat  tak naprawdę jest naturalistycznie okrutny, więc trochę metafizyki, czasami przydaje życiu  czegoś co ma smak  młodzieńczej fascynacji.

Stojąc w rozkroku między Bator i Chutnik nie potrafiłbym zdecydować, że jednak Bator, a jeśli nagle tu mi wyskakuje Rudzka Zyta, to ja już kompletnie składam broń. Kobiety to jest jednak ”coś” nie do pomyślenia. Czytajmy kobiety, jeśli nawet nie potrafimy ich zrozumieć, to panie pisarki wszystko nam wytłumaczą.

Zaszufladkowano do kategorii książki | Otagowano , , | Dodaj komentarz