Stasiukowe zwidy

Magiczny realizm przyszedł mi do głowy przy prozie Andrzeja Stasiuka, kolejnej już z serii odwiecznej jego nostalgii – pisze nieustannie, to samo od lat, aż chciałoby się odetchnąć wreszcie od wspomnień, gumna, wsi, krów i rzeki, od tego dzieciństwa, nieprawdy, w zatartej rzeczywistości, która jątrzy pisarza, zmusza do pętania się po tych ugorach, zakolach, bagnach wspomnień, gdzie starzy, żebracy, pastuchy, bydło, psy – wszystko takie wymięte, skłębione w prozie, wywleczone na wierzch, nieprzystające, obce, brudne, zasklepione w zaropiałych oczach pamięci. Młody Stasiuk i tak zawsze obcy tam był, inaczej patrzył na zwyczajność tubylców, odciskał w sobie ten folklor, na zawsze zapaprał się w tym nieczystym świecie i teraz brakuje mu tych krowich placków, dymów, ognisk, smrodu, zanikającego światła zmierzchającej wsi, co jak narkotyczny sen zmusza go  najpierw do penetrowania mongolskich i ruskich stepów, by wreszcie wrócić do  źródła, co zagnieżdżone  głęboko w mózgu, wychynęło w literackiej  metaforze nadrzecznych przygód zwyczajności. Ma się wrażenie jakby pisarz pouczał, wywyższał to co przeminęło, co niedoskonałe, zapiaszczone, osrane, nie asfaltowe, karbidowe – że niby lepsze?  Niewygodne  i niezdrowe, zamieniliśmy na  jeszcze gorsze, jak tytoniowe na elektroniczne, że nie wiadomo które gorsze.

Stasiuk  marudzi, ględzi pod nosem, niepotrzebny w tej prozie, modlący się z Trzaską, spycha się na margines, bo nie jemu splendory i wiwaty – jemu owieczki jeno i krowy taplające się w bagnach. A ta rzeka wcale nie taka  romantyczna, wiadomo co od czego oddziela, pełna trupów i przeszłości, gdzie złote zęby i podniebienia popalone, zażwirowane trupy  i chciwość zawłaszczająca uczucia.

Tak to się toczy ta maligna nadrzeczna, światy równoleglą się Stasiukowi, przeskakuje dekadami, aż traci rozeznanie, gdzie wojna gdzie Żydy, gdzie Biedronki pełne tanich win. Bo Stasiuk wciąż jedzie, już nawet nie tylko osiołkiem, pali te ogniska i wdycha smrody dzieciństwa, czyli jak zawsze i jak wszędzie wszyscy.

Nie ocenia grabarzy, poszukiwaczy złotych zębów, przesuwa się przez krajobraz, przemija jak kilkaset tysięcy ludzi spalonych a potem przesianych – a rzeka jest – za nią wojna, więc Stasiuk jedzie pomagać, zawozi i wraca, a to wygląda jak kolejna wyprawa , gdzie ludzie, zwyczajność, śpiwór, podłoga, ognisko, twarze, bałagan, wschodnie klimaty Wojna wróciła niczym konarmia Babla i jątrzą się Stasiukowi dwa światy, przeplatają  barbarzyńcy, jakby ci co wtedy zmartwychwstali, żeby znów sobie poszlachtować i pogwałcić.

A rzeka jak to rzeka – płynie, ta sama co wtedy, a powrót do dzieciństwa niemożliwy, jak do szarż z bablowskich klimatów.

W Stasiukowej prozie bez zmian, przechyla się z wiekiem, przesycony wspomnieniami nie daje się wyrwać z pamięci, nie skacze w nieznane, trzyma się swojego Babadag jak Twardoch Śląska.

„Rzeka dzieciństwa” od Wydawnictwa Czarne

 

 

 

Zaszufladkowano do kategorii książki | Otagowano , , | Dodaj komentarz

Stramerowie po raz drugi

Kłopot z tymi Żydami. Ciągną mi się już tak długo, że nie pomnę od kiedy. Stały na półce, nawet nie pod ręką były, odsuwane, kłopotliwe, nawet pospiesznie zaczęte, napoczęte jak bułka wrocławska, nadgryzione lecz porzucone nagle, bez przyczyny, zapewne inne przyjemności mnie pochłonęły i tak mi się ten Mikołaj przeciągał, aż zauważyłem, że to szkodliwe jest, że niesprawiedliwie przedłużam, choć wystartowałem, ale to co już przeczytałem zapomniałem. I wtedy kolejny błąd, zapragnąłem odnaleźć pomarańczowego poprzednika, zaczątek rodzinny, przedsmak doceniony. A tu niespodzianka, bo nie ma, i nie jest to Szczygieł nawet, lecz zwyczajny brak, bo nie mogłem odnaleźć „Stramera”, który przepadł w czeluściach księgozbioru. Wcisnąłem gdzieś tę książeczkę i teraz wiedziony upartością swą, pretekst miałem, żeby na zielone się przerzucić. Ostatecznie mogłem jedynie przeczytać co o „Stramerze” pisałem i dlaczego mi się podobał.

„Kontynuacje bywają dobre jak kolejne części Ojca Chrzestnego, ale zazwyczaj kiepsko próbują nawiązać do prologu – tym razem wyszło pośrodku: ani to bardzo dobre nie jest, ani słabe też nie – po prostu czasy wielokrotnie interpretowane nie  dostarczyły nic nowego, prześlizgnęła się zachowana część rodziny przez wojnę w sposób klasyczny dla ocalałych Żydów, jedni przefarbowali się na gojów, inni trafili do Sowietów, gdzie kariera już tylko czekała, a jeszcze inni kryli się jak tylko mogli po dziurach wszelakich z upokorzeniem wiadomym.

Łoziński zgrabnie przeskakuje po rodzeństwie, którego losy zjednoczą się w końcowej scenie przyjęcia – ujrzymy wtedy jak bardzo nowe wyniosło ich kariery z racji pochodzenia i przetrwania. Zerknijmy na  literaturę pomocniczą, którą autor przytoczył w finale – zatrzymałem się na tym co poznałem i z czego pisarz skorzystał:

Dawno zapomniany Wat  i jego bóle głowy – pamiętam, dużo pozycji fotograficznych, ale i Domosławski z Baumanem, i nagle cudny Dygat z „Pożegnaniami”, rzecz jasna  historia Żydów, potem nasi z Henem i Stryjkowskim, potem  Kuroń z zaskoczeniem, którego”Wiarę i winę” uwielbiam. Przytaczam te źródła, żeby pokazać jak bardzo Łoziński przemielił losy narodu wybranego w Polsce.

Czyta się to nawet, najbardziej wciąga lawirowanie Nuska, przygody z kobietami,  antysemityzm Polaków, strach i walka o przetrwanie, czyli  wszystko, co już było, a autor tylko wykorzystał mgnienia i kawałki wydarzeń, wplatając wszystko w dzieje rodzeństwa tarnowskich Żydów. Wtórność upchana i z talentem skomponowana, może dać komfort  wciągnięcia się w losy bohaterów, dla samej przyjemności spędzenia czasu na śledzeniu przygód zaszczutych wojennych ofiar. Przeszkadza rozbicie historii i skoki akcji, przemieszczanie się z Warszawy, do Krakowa, sowieckiego sojuza, nawet Szwajcaria i te nowe osoby przylepiające się do rodziny, te żony upchane w historii, która nie potrafi się nawet zacząć, a już przepada, ustępując miejsca kolejnej opowieści. Zlepek  przygód, przemieszczeń, dramatów, strachu i wojny, czyni z książki chaotyczną mieszankę, w której nie chce nam się odnaleźć do końca i jak mi się ci bracia mylili od początku, tak i do  finału nie odróżniałem Hesia od Nuska, a tu jeszcze przecież i Rudek i Salek. Najmłodsza ocalała Róża  zdaje się być zaczynem nowej opowieści i odnalezieni w nowej rzeczywistości Stramerowie zapewne doczekają się kontynuacji. Jak wojenny strach autor zamieni na antysemityzm  ludowy, to pytanie o trzeci tom Łozińskiego, który  jeśli nie utonie w banale i przewidywalności, może okazać się równie  bezceremonialny jak  pierwszy „Stramer”.

Zaszufladkowano do kategorii książki | Otagowano , , | Dodaj komentarz

Mariusz Czubaj, bez pożegnania

Tak to jest z Mariuszem, tylko się pojawił, rozerwałem kartonowe opakowanie i już się nie liczyło nic, żaden tam Mikołaj Łoziński, ze swoimi Żydami, nawet nie Hemingway z Wyspami, choć piękny i pachnący, tylko ten pospolity Czubaj, ze swoją chandlerowską obsesją, ale kto by nie chciał pisać jak Raymond, nawet  z takim beznadziejnym imieniem…

Tytułem już pisarz się kryguje, nawiązując do sztandarowego  dzieła Mistrza, czyli „Długiego pożegnania”, ale dowcipniś Mariusz, zapewne z lenistwa, postanowił pożegnanie skrócić.

Przyznam się, że nie od razu załapałem nawiązanie do tytułu, ale od pierwszych stron ten Chandler wyłaził z każdego kąta i chyba Czubaj dostał w prezencie ostatnie wznowienia chandlerowskich bestsellerów w niebieskich okładkach  Wydawnictwa Karakter, na które ostrzyłem sobie kiedyś zęby, ale rzecz jasna zapomniałem i przepadło, a teraz odżyło, więc zarażony Chandlerem, Czubaj pojechał tym amerykańskim sznytem w warszawskim klimacie i smaczkami swojskimi, ale ten ironiczno-luzacki ton zachował, wczepił się w amerykańskość, jak Macierewicz w zamach i to się czyta, choć przecież z tym przegranym bohaterem Czubaj zaprzyjaźniony jest od lat i tylko te wspaniałości z rzeczywistości dorzucane są  jak newtonowskie jabłka w mazowieckim sadzie.

Smakowanie Czubaja,  to jak odpoczynek po długim śnie z koszmarami mrozowo-bondowymi i kiedy odpadł z peletonu Marek Krajewski, a Pasierski obniżył ton, to żeby się kryminalnie odprężyć , taki czubajski  smaczek  rozpromienia deszczowy dzień.

Śledztwo prowadzi były policjant o ponurym nazwisku Janczar i jeszcze głupszym imieniu Błażej, a autor stara nadążyć za mijającymi jak  obrazki  w pociągu Intercity rządami jedynej partii, której członkowie  oślepli od świateł samolotu smoleńskiego.

Czubaj nie może bardziej ośmieszyć zidiociałych  wyznawców, obrazić Szydło, albo wytknąć szubrawstwo, bo z przeszłością nie warto konkurować, więc skupia się w końcu na intrydze, która opiera się na poszukiwaniu mordercy siostry bohatera, a pajęczyna wydarzeń rozplątuje się misternie, przetykana chandlerowskimi błyskami, w rodzaju: „Ktoś kopnął mnie w głowę, ale  zdążyłem zasłonić się ręką. Zadzwoniło mi w uszach, ale nie były to Dzwony rurowe Oldfielda.”

Kiedy już tak zachłysnąłem się tą prozą, wszedłem z kapciami w  świat wydumanej męskości, gdzie kudłaty Mariusz wiedzie papierosowe dysputy z okularnikiem Marcinem, pewnie o psach, więc wówczas pora przyszła na rozwinięcie i tu nie było już tak sielsko, Czubaj nam się rozmienił, bo im dalej w las, tym jałowiej i nie da się jechać na tej samej frazie non stop, trzeba dostosować styl do akcji, niekoniecznie pod Arsenałem. Kiedy Błażej przystępuje do działania, autor się rozpisuje i trzeba posuwać wydarzenia, które nawet, nawet dynamiczne – się dzieje, trup się pościelił i jest ta  demoniczna postać demiurga jak z Bonda, gdzie zawsze taki Mefistofeles  pociąga za sznurki. Nie można być nieustannie Chandlerem, więc w przebłyskach mamy to, a reszta się po prostu dzieje – smaczki w rodzaju sklepowej miłośniczki boksu, albo zapachu pięknej Sylwii, podkreślają szarość codzienności, gdzie perełki w postaci: „Bo ja jestem Sylwio jak ksiądz i wysłucham i wyrucham”.

Politycznie Mariusz jest nasz, gdzie tylko może szpilkę wetknie, choć trudno wbić to w Szydło, ale zawsze z worka wyjdzie, gdzie pisarz się lokuje. Akcja pod koniec mknie, bohater rozumie i działa, jeździ po kraju, a wiadomo, że nie może mieć ferrari, nawet audi nie dano mu, wszystko ma stare, ubranie , pies, pistolet, przyjaźnie, radzi sobie z bezczelnością nabytą, choć argumentów za wiele nie eksponuje. Czubaj wszystko poukładał i nie wiem czy jest to błyskotliwa konstrukcja, napisałbym, że raczej przaśna, nasza, ojczyźniana, małopolsko-podlaska, ulubiona, polska  historia, nie jakieś tam  Jacky Reachery czy Harry Holowskie konstrukty. Czujemy się w tym swojsko jak podczas tankowania na obajtkach, gdzie hot dog smakuje  tak jak chcemy, bo ja tylko z musztardą, a jak ktoś woli to dowalą mu keczupu ile chce. Już tęsknię za Czubajem, choć mam te wcześniejsze,  jakby co i nawet znajdą się nieodległe zaległości w kolekcji, do odbudowania klimatu , tej naiwnej ufności bohatera, że wszystko zawsze skończy się pomyślnie i żaden Demiurg nie przeszkodzi sprawiedliwości społecznej.

Bo Czubaj jest najlepszy a jedynym, który mógłby go przebić jest śpiewak Świetlicki, tylko mu się nie chce numerować przygód podobnego Błażeja.

Dziękuję wszystkim, którzy przysłali mi tę  przyjemną książkę.

 

 

Zaszufladkowano do kategorii książki | Otagowano , , | Dodaj komentarz

Oscary, historia Akademii

Oscary tegoroczne za nami i choć wszystko było do przewidzenia, wyczekiwało się poranka, żeby potwierdzić tego „Oppenhaimera” przemieszanego z „Barbi” i westchnąć wewnętrznie, z nostalgią w tle, że kiedyś to były Oscary! No właśnie, ale kiedy?

Moja pamięć obejmuje lata świetności dużych, pięknych produkcji, do zobaczenia jedynie w sali kinowej, filmów, które do dzisiaj wzbudzają emocje, kiedy telewizja postanowi je przypomnieć.

Tymczasem w solidnym, masywnym tomie „Oscarowych wojen” sięgamy do początków Akademii i ta prehistoria  jest niebywałym, pasjonującym rajdem przez  zawirowania pierwszych nagród i laureatów – początki kinematografii, czy przejście  z kina niemego do nowego etapu, początki wielkich wytwórni, gwiazdy ze swoimi kaprysami, z tą zawsze dla mnie brzydką Betty Davies. Wykluwanie się prestiżu nagród Akademii, to przedzieranie się przez początki przemysłu filmowego, to uświadomienie sobie, jak bardzo  liczył się wówczas komercyjny aspekt  powstawania arcydzieł i jak wiele zawdzięczamy niebanalnym osobowościom, które postawiły wszystko na szali sukcesu w tej nieprzewidywalnej branży. Frank Capra jest tutaj najlepszym przykładem, jak pragnienie Oscara, zaowocowało produkcjami, o których mówi się do dzisiaj.

Powraca  jak bumerang „Obywatel Kane”, historia jego powstania, młody Orson  i ten Mank o twarzy Garego Oldmana. Nigdy nie udało mi się zrozumieć zachwytów nad tym filmem – być może wszystko leży w nowatorstwie, inności, trickach reżyserskich i tajemnicy „Różyczki”. Oglądam „Obywatela” bez zrozumienia, podobnie wciąga mnie koreańska „Podejrzana”, ale to już inna historia. Zamieszanie wokół  filmu Wellesa, jego bojkot czy plan zniszczenia wszystkich kopii, na który rozpoczęto już nawet zbiórkę funduszy, jedynie podminował publiczność, choć nie spowodował deszczu Oscarów, ale nominacji było kilka.

Oscarowe wojny” to obszerny tom, którego nie zabierajcie do samolotu, prędzej zasłuży na pociąg lub plażę. Zagęszczone od faktów stronice  rozleniwiają, bo autor sięga do dna każdego problemu, które Akademia zwalczała przez tyle lat swojej egzystencji.

To książka dla fanów filmowych faktów, do sporadycznego przeglądania, ale radzę zaliczyć od razu całość, co przyniesie sporo satysfakcji. Porównuję  ją do monumentalnej Kroniki filmu, choć tutaj przemieszczamy się z faktami bardziej płynnie i czasami trąci to dramatem, często farsą, a zdecydowanie  profesjonalną fachowością.

Michael Schululman,  opisał historię Hollywoodu i docierając do współczesności zmierzył się z aktualnymi zawirowaniami przed którymi Akademia  nie ucieka, walcząc z uprzedzeniami i pytaniami o zasadność  jej istnienia.

 

 

Zaszufladkowano do kategorii książki | Otagowano , | Dodaj komentarz

Nienawidzą kobiet

Jędrzej Pasierski wysłał Ninę Warwiłow w sąsiadujący z Gorlicami  Beskid Sądecki, aż zacząłem się zastanawiać, czy kiedykolwiek tam byłem.

Czterdziestoletnia Nina w ciąży, jest piękną, czarnowłosą kobietą, żyjącą w wiecznym niezdecydowaniu,  zafascynowana  silnym rzeźbiarzem, a jednocześnie nie stroniąca od flirtów, rozglądającą się ciekawie po otoczeniu i dzięki temu widzącą więcej od innych, co pomaga w śledztwach.

Ninę się lubi – jako bohaterka literacka jest  wyrazista, choć trudno byłoby mi ją zwizualizować np. jako aktorkę w serialu o jej przygodach. Kiedyś być może pasowałaby Julia Kijowska, ale za mocno się wyeksploatowała w ostatnich kryminalnych adaptacjach.

Folklor beskidzki tym razem  rozwodnił intrygę i sedno nie dawało się bardzo długo odsłonić. Nina rozplątuje zagadkę morderstwa z ocalałym dzieckiem, a końcowa dynamiczna scena z ciężarną policjantką i wściekłym  góralem, zdaje się być najciekawszym momentem lektury.

Kiedy rozumiemy, że rozwiązanie zagadki leży w przeszłości, autor wrzuca  motywy dziecięcego prześladowania, inności, która  jątrzy, osobliwości, nieprzystosowania. Zarówno Roma jak i Witek są „nieztejziemi”, choć miejscowi, wykluczeni.

Warwiłow rozwiązuje motyw zbrodni we własnej głowie i wykłada go zainteresowanym w nietypowej scenerii. W tle waśnie międzyludzkie, romans, jakby na deser, namiętność  do żony wroga, psy, górski blog, schronisko, zapalniczka, potok w lesie i strasząca bacówka.

Czyżby właściwym bohaterem „”Źródła” była Roma, a może to Witek jest tutaj centralnym ogniwem?  Nina  plącze się po tych leśnych pagórkach i po wsi, ale chyba wbrew woli autora, trudno złapać klimat  społeczności zamkniętej na małej przestrzeni. Nie pomagają wzmianki o śrycie, posiadywania na ławeczce sklepowej  – czytelnik  zaczyna się nużyć opisami serów i czarnych owiec. Kryminał rozłazi się , brakuje silnego spoiwa, które autor zagrzebał w mozolnych opisach śledztwa uroczej pani komisarz.

Motywy wysłania Warwiłow w opisywane tereny wyjawia autor na końcu, co jednak nie usprawiedliwia sknocenia  siódmego tomu  i skłania wiernego czytelnika do nieustannego naciskania, żeby Nina wróciła do miasta. Dawny, warszawski partner służbowy, przychodzi z pomocą i już miałem nadzieję, że coś zaiskrzy i wyrwie ciężarną z Gorlic, ale co z ojcem drugiego dziecka – z pierwszym sobie poradziła i ten drugi  odpuści, zwłaszcza, że to człowiek dziki i dziwaczny.

Nieudany, kolejny górski kryminał, odchodzi w niepamięć, ale mam nadzieję, że to jedynie krótka niedyspozycja, jakby kontynuacja nastroju z „Wodnika”, przez który niedyspozycja autora  zgęstniała, a przecież „Martwy klif” był wyborną pieczenią w nadmorskim klimacie.

Czas na zmiany i przesunięcia Panie Jędrzeju, co musi Ninie wyjść tylko na dobre.

Kiedy zastanawiałem się jak zatytułować recenzję, pomyślałem, nomen omen, 8 marca, że pisarz może podświadomie pokazał, jak mogą cierpieć kobiety, poczynając od ciężarnej Niny, poprzez prześladowaną Romę, kochankę Agnieszkę, nie wspominając o zamordowanej żonie blogera. Kobiety mają zawsze gorzej, bo nie tylko łatwiej wpadają w depresję, ale częściej uwikłane zostają w sytuację bez wyjścia, bo co ma zrobić piękna żona łobuza Janka, związana niepohamowanym romansem z Witkiem. A ta Roma zagubiona w lesie, gnębiona przez rówieśników, jednocześnie indywidualność na miarę Niny.

„Źródło” to kobiety, to dla tych silnych osobowości Pasierski opisał historie gwałtów, które w tylu jeszcze genach siedzą nieodmiennie od setek lat.

 

 

 

Zaszufladkowano do kategorii książki | Otagowano , , | Dodaj komentarz

Tony

Biografia Anthonego Bourdaina prowadzi czytelnika na manowce  Autor  robi wrażenie skrupulatnego i szczegółowo wylicza kolejne destynacje Tonego, a jednak  podejrzewam podświadomie, że za tym wszystkim kryje się coś niedopowiedzianego i że biograf nie potrafi dotknąć sedna charakteru swojego bohatera. Bourdain wymyka się wciąż z opisów, kryje pośród kolejnych odsłon jego życia. Coś jest niejasnego w tej opowieści, jakby autor na siłę chciał  przedstawić postać wyjątkową, oszronioną jednak jakąś tajemnicą, prowadzącą nas do niezrozumiałej decyzji końcowej. Czy to depresja, czy czarnowłosa Asia skłoniły Tonego do pozostawienia wszystkiego  i odejścia.

Opinie o tej biografii, dalekie od doskonałości, nie odstraszyły mojej chęci posiadania, stąd z zadowoleniem rozpocząłem przygodę z tym życiem, pod ubiegłoroczną choinką.

Czytelnik szuka w tej biografii odpowiedzi, dlaczego znany celebryta kulinarny zabił się w przypadkowej miejscowości, w niewygodny i prymitywny sposób i czy winę należy przypisać tej rozwydrzonej Argento, która przez ostatnie miesiące mieszała w głowie Tonego. Tak właśnie, obwinić tę ciemnowłosą kobietę, przypisać jej rolę śmiercionośnego narkotyku. W finale mamy wrażenie, że wyrok już zapadł, tymczasem to właśnie w tych zakamarkach ukrytych w biografii, należy szukać przyczyn decyzji ostatecznej. Całe życie kucharza, poprzetykane jest epizodami, przez które jego czyn stałby się bardziej wytłumaczalny, a jednak nigdy nie wypływają one wyraźnie i tylko skrupulatny czytelnik złoży  wszystko  do siebie i otrzyma  wizję stanu ducha  w chwili kiedy wieszał się na pasku od szlafroka.

Życie Bourdaina, tak różnorodne, lekko dzikie i nieuporządkowane, może  wzbudzać zazdrość w naiwnym czytelniku, ale nałogi  i upodobanie do prostytutek  pokazują jak  bezradnym i zagubionym stał się człowiekiem – sława przyplątała się niejako przypadkowo i nie zawdzięczał jej szczególnym staraniom, czy umiejętnościom kulinarnym, a jedynie tej chorobliwej osobowości. Anthony był od zawsze poplątanym charakterem, o skrajnych uczuciach, szukającym krawędzi, ale zagubionym w świecie, który tak naprawdę mało go obchodził. Był egoistą i tylko kobiety z którymi był, mogłyby opowiedzieć o nim znacznie więcej, kiedy już zrzucił maski, za którymi  uciekał  od innych. I ta ostatnia kobieta o niezwykłym charakterze, tak pociągająca, a jednocześnie dzika i niezależna, zachowała się nie przeczuwając nawet, w najczarniejszych wizjach, zachowała się jak tyle kobiet  dotąd, jak ostatnia egoistka, walcząca o własne ja, zrobiła niewybaczalny błąd, za który pewnie pokutuje do dzisiaj. Kobiety, te egoistki zamknięte w schemacie, z którego tak naprawdę nie chcą zrezygnować, a jednak brną nieustannie w tę swoją depresję niezależności, po której tracą  najcenniejsze skarby, po czym nie potrafią sobie wybaczyć. Skąd my to znamy?

Przez to wrażenie niepełności, „Zagubiony w raju”, jest tylko tytułem, przez który przechodzimy zaciekawieni, ale nie docieramy do sedna charakteru człowieka, którego doskonale ogląda się w telewizji na tle zastawionych stołów.

Kiedy potem oglądam odcinek „Parts unknown” z Rzymu, gdzie w roli głównej bryluje Argento, nie mogę się oprzeć wrażeniu, że ta kobieta niczym czarne fatum, zawisła nad losem celebryty, uświadamiając mu jak  bardzo oszukuje nie tylko siebie. Poplątane życie człowieka, który nie do końca wiedział kim chce być w życiu, to momentami fascynująca lektura, ale więcej dowiecie się  o charakterze Tonego, oglądając go przy stole z przyjaciółmi.

 

Zaszufladkowano do kategorii książki | Otagowano , | Dodaj komentarz

„A do cholery z taką miłością”

Chwytamy się za „Polaka”, myśląc, że dowiemy się czegoś o sobie  albo ojczyźnie, tymczasem to historia miłosna, dla której Polak i Chopin, są tylko pretekstem i podkładem równie dobrym  dla Włocha czy  Francuza. Ale Coetzeemu przyszedł do głowy Polak i kiedy połączył go z Chopinem, wyszedł mu  schemat , w którego jeszcze wtłoczył Dantego i Beatrycze.

Historia Dantego to pretekst, na którego fundamencie  pisarz  konstruuje dziwaczny związek Polaka i Hiszpanki, którego nie nazwałbym miłością, bo tutaj partnerzy tak naprawdę do końca się nie poznają, a uczucie Witolda to raczej obsesja, w przypadku Beatriz początkowa odraza i obojętność przekształcają się w uzależnienie.

O co chodziło Coetzeemu dowiadujemy się dopiero w finale książki i zastanówmy się jak bardzo ten wielki finał jest dla nas zaskoczeniem i czy  tak naprawdę nie spodziewaliśmy się takiego zakończenia tej przejmująco smutnej opowieści.

Polak”, to powieść o samotności, o pustce pozostawionych samym sobie, Witold, stary i przeciętny pianista,  przeczuwając rychły koniec, wymarzył sobie ostatni powiew  najważniejszego w życiu uczucia i ulegając romantycznej: polskiej, chopinowskiej naturze, zauroczył się  w przypadkowo poznanej kobiecie. Przypomina to trochę opętanie i prześladowanie. Pianista osacza Beatriz, wyznaje miłość i proponuje wspólny wyjazd do Brazylii, porzucenie męża.

Wszystko śledzimy z punktu widzenia kobiety, a Polak nie ma szans wyłożyć swoich racji, nie znamy jego myśli  i zamiarów – to kobieta snuje własne refleksje na temat   tego związku. Wydaje się być osobą powściągliwą, raczej chłodną uczuciowo, z przebrzmiałymi namiętnościami, pogardliwą i wyniosłą – to najgorszy rodzaj kobiety do uwielbiania, lecz bezkreśnie podniecający mężczyzn, którzy nie dorastają do jej poziomu. Beatriz brzydzi nie tylko wygląd Witolda, jego wielkość i kościstość – nie wyobraża sobie jego dotyku.  Coetzee w mistrzowski sposób pokazuje   jak ukryte pragnienia zmieniają kobietę, jak ulega, choć Witold nie stara się jakoś spektakularnie ją zdobyć. Wierzyłem, że to uczucie rozpaczy, będzie jedynie platonicznym wyskokiem starca, a jednak niejako wbrew sobie Beatriz  doświadcza nawet ostatniego w życiu orgazmu. Wymowniejszym byłoby oszczędzenie Witoldowi scen łóżkowych, którymi pisarz nie epatuje, bo zadziwia nas sam fakt sprokurowania  przez kobietę możliwości erotycznych z tym kościstym olbrzymem, o które nie bardzo zabiegał rozmiłowany pianista.

Powieść dzieli się na dwie części, gdzie w pierwszej  dochodzi do spotkania Polaka z Beatriz i następuje wybuch jego miłości – poznajemy refleksje Hiszpanki o tym zauroczeniu, a także dowiadujemy się więcej o samej kobiecie i jej życiu.

Druga odsłona to perypetie niejako pouczuciowe i brak Polaka wyzwalający w nagle osamotnionej kobiecie, pokłady tego wszystkiego o czym marzyła całe życie.

Witold to ratunek dla starzejącej się kobiety, tak jak wybawieniem dla Dantego było ujrzenie w wieku dziewięciu lat Beatrycze, co utrzymywało go przy życiu do końca, pomimo wczesnej śmierci jego wybranki i nigdy nie spełnionej namiętności.

„Polak”  nie gra polskością i choć  trochę kraju przewija się po kartach powieści to jednak nie jest laurka, to raczej pogardliwa obojętność, niczym uczucie Beatriz do Witolda. Muzyka Chopina jest tu nutką goryczy dla i tak już smutnego życia Polaka, Szkoda, że nie poznamy jego przemyśleń i zamiarów. Koniec życia musiał mieć szalenie  przygnębiający i jedynie wspomnienia czasu spędzonego z Beatriz, rozświetlały mu mroki egzystencji.

Samotność gryząca  niczym natrętne pluskwy na radzieckim dworcu, jest przeogromna i skłania do czynów na miarę Polaka. Coetzee napisał subtelną  i smutną powieść o naszym losie, który nigdy nie ma dobrego zakończenia, nawet gdyby Beatriz uciekła od męża, nie byłaby szczęśliwa z Polakiem, zanurzona na zawsze we własnej samotności.

Spodziewałem się, że ta książka będzie mocnym impulsem  dla duszy, stąd  widziałem się z egzemplarzem w dłoni, z pachnącymi kartkami i twardą oprawą, tymczasem  nieoczekiwanie włączyłem na  trzy godziny audiobooka z Audioteka.pl i nie żałuję. Bardzo umiejętnie zinterpretowana przez Mateusza Drozdę, pozwalała odetchnąć podczas słuchania Zazwyczaj literatura piękna traci  podczas słuchania, bez powolnego przemierzania treści  wzrokiem, lecz tym razem mogę z czystym sumieniem polecić tę opowieść z morałem, wszystkim lubującym się w leniwym podsłuchiwaniu.

 

 

Zaszufladkowano do kategorii książki | Otagowano , , , | Dodaj komentarz

Anagalis czyli kurzyślad polny

Ponownie wtrąciłem się w światy, kreowane we mnie przez Wydawnictwo Próby, którego kilka tomików zgrabnie prezentuje się na centralnym regale.

Światy niejednokrotnie weneckie, fascynują od czasu  kiedy zanurzyłem się w „Paradiso”, gdzie Brodski, bo wiadomo gdzie spoczął i kogo kochał, poprzez Ewę Bieńkowską, której „Co mówią kamienie Wenecji, nawet miałem przy sobie podczas październikowych spacerów po mieście; stąd miłosna historia  Paolo Maurensiga  zdawała się być naturalną konsekwencją poszukiwań przygód wśród połyskujących lagun.

„Anagalis” to szkatułkowa  opowieść, z centralnym motywem  nieznanego opowiadania autentycznego Henry Jamesa, w które zanurzam się z tęskniącą rozkoszą, zazdroszcząc bohaterowi, z którym bez wahania zamieniłbym się na życia – bo któż nie chciałby być młodym, utalentowanym pisarzem u progu sławy, który  beztrosko spędza czas wałęsając się po pięknym mieście, jednocześnie zafascynowany uroczą dziewczyną, która zdaje się odwzajemniać jego uczucia.

Henry James znany mi jest jedynie z ekranizacji, gdzie odnajdujemy ten brytyjski klimat wyższych sfer, snobistyczne gierki z krajobrazem i nieszczęśliwe miłości.  W „Anagalis” lekko wyniosły idealista  nie potrafi poradzić sobie z  uczuciem do niewinnej, ulotnej dziewczyny, spędzając z nią czas na snuciu się po wilgotnym mieście. Bohater  ponosi porażkę, jest słabym i zanurzonym w sobie  paniczem, którego nie stać na zdecydowany krok – unosi go wenecka mgła, udaje, że szuka piękna, jest niemrawie samolubny i konwencjonalny, choć  bez wysiłku mógłby uratować   piękną dziewczynę.

Maurensig potrafi  szykować napięcie i budować historie, zazębiając  motywy w taki sposób, by tworzyły  nastrój podniosłej tęsknoty. Jak zawsze w literaturze romantycznej króluje tęsknota, więc kiedy zaczynamy z początkującym reżyserem zwiedzać  weneckie domostwa i antykwariaty, bez zaskoczenia  znajdujemy tam  podniecające opisy  naszych tęsknot w rodzaju:”Wyszła mi naprzeciw kobieta młoda – urody- rzekłbym- nie w pełni rozkwitłej, podobnej do kwiatu oszukanego przedwczesną wiosną”. Mamy więc nawiązanie do  kurzyśladu, nie wiem tylko czy tego o niebieskich, czy czerwonych kwiatkach. Chwast ten pospolity, wszędzie płoży się niczym sława Henry Jamesa. Anagalis to tytuł noweli, którą słynny pisarz dał do przeczytania swojej przyjaciółce Konstancji, której tragiczny los pieczętuje autor na samym końcu tej niebieskiej jak  kwitnący kurzyślad książeczki.

Urok krótkiej powieści streszcza się w pragnieniu  każdej sentymentalnej duszy, do przeżycia romantycznej przygody z niestety tragicznym zakończeniem. Rozstanie jest koniecznością zapominania, w sytuacji, kiedy wszystko krzyczy z tęsknoty, a przyszłość zdaje się być  martwa bez wspomnień.

„Anagalis” lepiej nie czytać nad laguną, nie oprowadza po mieście, nie pokazuje pałaców, raczej snuje się mgliście po wnętrzach a folklorystyczne opisy odciągają od porównywania własnych losów, z nieszczęściem fikcyjnej piękności.  Można to było skończyć filmowo, zatrzasnąć głównych aktorów w schemacie „żyli długo i szczęśliwie”, ale autor poszedł w dramat i zburzył sielankę, zamykając  impresję w  krótkim epizodzie szczęścia. Pisarz u progu kariery przeżył przygodę, dzięki której  jego twórczość nabierze charakterystycznego wymiaru  greckiej tragedii. A może zapomni szybko o wszystkim i tylko wracając po latach do tonącego miasta, wspomni o południowych randkach, pod zegarem na placu.

Niebezpieczna książeczka, potrafi wywrócić spokój po rozłące, zanurzyć się w malignie niewykorzystanych chwil we dwoje, tych momentów nie do odzyskania, kiedy będąc z kimś, czujesz już jak kiedyś będziesz  tęsknił.

Tragiczny los Konstancji Fenimore ( w trzecim pokoleniu James Fenimore Cooper był jej krewnym), sugestywnie wyświetla nam włoski pisarz w ostatnim rozdziale, kiedy głucha i pogrążona w depresji kobieta, kończy na bruku weneckim, przypadkiem czy świadomie? Dwuznaczny jej związek z Henry Jamesem wykorzystano tu do wyjaśnienia losu ukrytego w pudełku po herbatnikach rękopisu przypisanego wielkiemu pisarzowi, który zakochana Konstancja otrzymała do oceny. Jak to się łączy i czy  obrazek na pudełku ma znaczenie; obrazek przedstawiający  reprodukcję Moneta:”Taras nad morzem w Sainte-Adresse”, jakoś łączy się z historią i czy tym widoczkiem  pisarz chciał nam coś zasugerować? Obraz jest tak sielankowy, jakby wyrażał tęsknotę za zwyczajnym, szczęśliwym życiem, choć kiedy powstawał Monet  nie miał pieniędzy a żona była w ciąży.

Jak widać powiastka Maurensiga może wzburzać na wielu płaszczyznach. Jest niebezpiecznie sentymentalna, przygodowa, a nawet tajemnicza. Losy  każdej z kilku postaci zdają się przesycone fascynującym przyciąganiem, jak chociaż intrygująca Olga z antykwariatu, prezentująca rękopis słynnego pisarza, nie wspominając nawet o depresyjnej Konstancji, której koniec przypomina o nieuchronności nieszczęśliwej miłości.

Czy lektura Maurensiga przybliża mnie do Henry Jamesa, czy jego książki potrafią zaintrygować jak przepełniona tajemniczością „Anagalis”?

 

 

Zaszufladkowano do kategorii książki | Otagowano , , | Dodaj komentarz

Dziewczyna na Via Flamina

„Nie zostaliśmy stworzeni do szczęścia.  Szczęście to jest stan bezpowrotnie utracony.”

Cytat z książki  Alfreda Hayesa doskonale oddaje klimat, kiedy pogrążymy się w tej lekturze. Wszyscy są nieszczęśliwi oraz samotni. Choć jesteśmy w Rzymie, jest zimno i przygnębiająco. Amerykanie- zdobywcy tęsknią za domem, a Włosi rozpamiętują  swoją zagmatwaną sytuację; wyzwoleni z faszyzmu, usiłują zachować resztki godności, a przecież zostali pokonani. Amerykanie nazywają ich paesano – wieśniacy; Paisa to w dialekcie południowym właśnie wieśniak i tak pogardliwie traktują ich żołnierze „Paisa” to tytuł filmu Rosseliniego, którego współscenarzystą był Hayes. Innym filmem na podstawie tej książki była „Ich wielka miłość” z Kirkiem Douglasem i epizodem Brigide Bardot, choć akcję przeniesiono do Paryża.

Tyle ciekawostek filmowych, ale czytelnik nieustannie ma wrażenie, że poznaje scenariusz filmowy, który należałoby wypełnić obrazami  i statystami  pozwalającymi   spojrzeć w głąb scenografii.

Amerykanin kontraktuje sobie dziewczynę, z którą mógłby pobawić się w dom, pobyć z kimś intymnie, dostać odrobinę ciepła, właściwie chce to kupić- w wynajętym pokoju sypia z  Lisą,  ale nie są w stanie dać sobie tego czego oboje potrzebują. Blokuje ich sytuacja zdobywcy, płacącego za miłość, której nie ma, oraz podległej, sprzedajnej kobiety, dręczonej wyrzutami i winą. Wszystko w książce obraca się wokół tej zależności zdobywcy i ofiary. Cierpi nie tylko Lisa, Robert miota się w sytuacji bez wyjścia, czuje  niezręczność i i choć stara się pomóc  dziewczynie, oboje brną w niemożność porozumienia. Dookoła  wszyscy widzą dwuznaczność relacji i choć Lisa buntuje się, to jednak wie, że musi być traktowana jak inne kobiety sprzedajne.

Miałem nieodparte wrażenie, że przeniosłem się do wcześniej czytanego „Zakochanego” ,.gdzie jak to u Hayesa wszyscy udają. Ten brak komunikacji to podstawowa maniera pisarza. W Rzymie przeszkadzać może bariera językowa, choć nie dogadują się także  rodowici Włosi, a młody Antonio, odstawia swój idealistyczny teatr na użytek otoczenia, choć skrycie kocha Lise i  najprawdopodobniej, jak wszystko się skończy, ożeni się z nią. Lisa czuje się zbrukana i w filmowym melodramacie powinna skoczyć do Tybru, lecz tutaj jest jedynie  nieszczęśliwą panienką, której nikt nie rozumie, ale też nikt do niczego nie zmuszał, w każdej chwili mogłaby odejść, lecz nieustannie wraca do swojego upokorzenia. Pisarz nie  dodaje jej  matki na utrzymaniu, a nie zdziwiłbym się zakusom scenarzystom, gdyby wpisali jej do kolekcji niepełnosprawnego męża, którym się opiekuje.  Na szczęście Lisa jest pospolita w swoim dramacie, musi grać w tej konwencji, gdzie dostała rolę puszczalskiej za kawałek czekolady, której nawet nie lubi. To po prostu los tak chce, a ona daje się unieść tej fali egzystencjalnej historii.

Hayes zdaje się mieć obsesje na punkcie sprzedajnych kobiet, bo już w „Zakochanym”    dziewczyna oddaje się innemu za tysiąc dolarów, co doprowadza  bohatera do szaleństwa.

„Paisa” film z Hayesem scenarzystą, zawiera też historię z tej książki, ale nie porwałyby mnie czarno białe kadry i dramatyczne losy, zawdzięczające wszystko co złe wojnie. Nie współczuję  Lisie, bo jej bunt  zdaje się być   wyrachowany – wiedziała od początku w co się pakuje, choć rzeczywistość upokorzyła ją nadmiernie.

Dziewczyna na Via Flamina” to przygnębiająca opowieść antywojenna, gdzie nie znajdziemy antybohatera, choć włoskie dzieci potrafią rzucać kamieniami w amerykańskich żołnierzy. To powieść niedorównująca „Zakochanemu”, bo mniej w niej metafizycznego zamyślenia nad nieuchronną samotnością.

Zaszufladkowano do kategorii książki | Otagowano , , | Dodaj komentarz

Szczupaczyńska

Denerwująca to pani i perfidnie autorzy, przebierając się w podobne do bohaterki szaty, każą nam zmagać się z niechęcią do tej krakowianki,   której  nuda pożycia z safandułą,  pozwala   wysilać wszystkie, tak niedoceniane przez konkurującą płeć szare komórki, w celu rozwiązania zagadek kryminalnych. Tym razem jesteśmy w ukochanym mieście w roku 1903, kiedy część miasta ogarnęła powódź, a dziwnym trafem Szczupaczyńscy z ulicy Jana, gdzie pulsowała akcja wcześniejszych śledztw obrotnej paniusi, przenieśli się na zalane tereny, które pamiętam ze spacerów w kierunku Narodowego muzeum, gdzie kiedyś duży Wyspiański letni a ostatnio Nowosielski jesiennie samotny. Idąc Piłsudskiego od muzeum  po lewej znajdziemy te kamienice z muzykalną żabą na czele. Wszystko stoi od stu lat  prawie niezmienne, tak że można wczuć się w klimat zalanych ulic, choć wody  na szczęście brak.

Intryga w tym tomie zdaje się być mocno zagmatwana, żeby tym bardziej wykazać spryt i dociekliwość detektywki samorodnej. Panowie autorzy  sprawnie prowadzą nas w głąb śledztwa, podsuwając smaczki: a to  studenta Dehnela, a to  kawiarnie, gdzie zbierają się, jak to się ich wtedy nazywało  urningowie.

Pamiętam taki lipiec w Krakowie, kiedy cały tydzień lało i nie zapowiadało się, że przestanie, ale to było jeszcze w poprzednim życiu, kiedy Maszeńka prędzej królowała niźli witraże Wyspiańskiego.

Pływające balie po ulicach  nie zaimponują Wrocławianinowi, który rok 1997 pamięta nie tylko z racji pewnych narodzin. Szymiczkowa oddaje nastrój  miasta, kiedy trupy wyławiano nie tylko z płynących ulic, ale i mieszczańskich wanien. Trupy są dwa, ale nie ma pomiędzy nimi porozumienia, za to  profesorowa wtrynia swój nos wszędzie tam, gdzie choć zalatuje zwłokami.

Intryga godna Agathy Christie z finałem, który nie chwaląc się z miejsca podejrzewałem, ale sprawne zagmatwanie pisarzy, spowodowało, że kiedy myślałem, że zagadka została rozwiązana, gromadzimy się na powrót w mieszkaniu zatopionego, by tam doszło do  zdemaskowania, w klimacie mocno angielskim. Najbardziej polubiłem namiętnego palacza podejrzanego, z dobrym sarkazmem  i wyglądem.

Tytuł nawiązuje do słynnego filmu Viscontiego, bo i nie każdy wie, że w królewskim mieście  włoska uliczka istnieje i do dziś, a względna niegramatyczność tytułu, odwodzi filmoznawców od sedna, choć każdy urning pamięta  ponętnego Tadzia, którego losy pofilmowe można było zobaczyć ostatnio w telewizorze.

Czyta się szybko i z przyjemnością, a najgorzej wspominam przygody Franciszki, niegramatycznie uciążliwe – zapłaciła za to, umownie w eksperymentach profesorowej z wanną w roli głównej – ach, chciałbym to zobaczyć w wersji filmowej, bo i książki te aż proszą się o dobrego scenarzystę. Sczupaczyńską zagrałaby w wersji optymalnej Anna Polony, lecz  lata już nie te, to może Olga Bołądź?, a co do Franciszki to dajcie mi tu Julię Kijowską.

Dosyć tu marzeń filmowych a wracając do literatury, podziwiam pasję autorów do grzebania w starych wycinkach i wybieranie smaczków odtwarzających życie codzienne Krakowa z początku wieku. Czytanie Szymiczkowej to smakowanie  najlepszego pishingera z delikatesów  w sąsiedztwie  Europejskiej, gdzie wszystko co krakowskie się zaczęło przed tylu już laty. Wraca się tam, choć podobnie jak Szczupaczyńska  skaczemy po mieście, a to na Grodzką lub jeszcze dalej, gdzie tylko  tramwaje na Czerwone Maki kursują.

Seria z denerwującą  bohaterką jest wspaniałą odmianą na polskim rynku kryminalnym, gdzie  zachwycone Chmielarzem czytelniczki, z rozpędu, chwytają się za te wszystkie Bondy i Mrozy, nie przeczuwając nawet braku od dłuższego już czasu niejakiego Marcina Wrońskiego, za którym tęskno mi, na szczęście  „Zrost” objawił się i wkrótce zagości.

Wracając do śledztwa, Szczupaczyńska dedukuje i zgaduje, ale jakie miałaby szanse w tamtych czasach – ta właśnie sprzeczność kusi czytelnika, lubiącego zagłębiać się w świat  oderwany  od rzeczywistości; profesorowa lawiruje na pograniczu i dzięki temu tak bardzo nam się podobają jej przygody.  A  tło jej wędrówek po zamierzchłym Krakowie, ma w sobie to coś, co tak podoba mi się teraz, kiedy wchodzę w Grodzką, mijam tanie książki i Skargę, gdzie wkładaliśmy karteczki z życzeniami, które spełnić się nie chcą, więc okoliczności biegania po mieście  wścibskiej paniusi, są esencją tej serii  umocowanej w legendarnym mieście.

Teraz wyczekiwać przyjdzie na kolejną odsłonę  serii i aż boję się zapowiadanej wycieczki autorów i  Szczupaczyńskich do Zakopanego.

Co by nie pisać, wytwory  podstępnej Szymiczkowej, uwielbiam  z racji krakowszczyzny, a ich lektura przypomina pozornie bezcelowe snucie się w okolicach Rynku, z zastanowieniem  nad wyborem Baranów lub Arsa.

 

 

Zaszufladkowano do kategorii książki | Otagowano , , | Dodaj komentarz