Chandler vs Bonda

Miała być uczta, sam deser, takie sushi smakowane z wyrachowaniem. Nagle w lekturze pojawiły się tony niecierpliwe, jakby autor spuścił ze mnie  to nadmuchane oczekiwanie – zacząłem dostrzegać słabości w konstrukcji, choć smak pozostał i przyjemności dopisywały. Błyskotliwe dialogi, zwłaszcza z czarnoskórymi windziarzami, nie wystarczały, choć stanowiły esencję maniery, którą Chandler  czaruje.

Przestały mi się sklejać wątki, gubiłem się w akcji, myliły postaci. Nieodmiennie czarująca i wysoka blondynka  przesuwa się  przez życie Marlowa, ale to raczej  bezradna, nieśmiała  i zagubiona  szara myszka jest ideałem Raymonda i w niej zakochałby autor swojego detektywa, gdyby tylko w pełni go kontrolował. Tymczasem Marlowe robi wszystko  po swojemu i  jak zawsze zmierza  do swojego opustoszałego biura. Przegrany detektyw rozwiązuje zagadki z wyprzedzeniem a wydarzenia muszą nadążyć za jego  myślami. Tutaj, historia sięga dalekiej przeszłości i wszystko  kręcąc się wokół pieniędzy i miłości, nawiązuje do rodzinnych  kryzysów zleceniodawczyni  detektywa, która tradycyjnie  lubi wypić, tym razem  nadużywa słodkiego porto, zapewne lepszego od współcześnie do nabycia w Biedronce. Dużo trupów, Marlow spotyka się z ludźmi, błyskotliwe dialogi nie wykluczają policjantów, a na koniec i tak wszystko rozpływa się z łzami pokrzywdzonej. Zapytajcie mnie kto zabił i kogo. To najmniej ważne – liczy się tylko  gęsta i gorąca atmosfera Hollywood, opisy autora  i refleksji, dialogi z gipsowym Murzynkiem, zastępują  dedukcję. Zagubiony w tym nibyświecie, tęsknię za  filmową adaptacją, nakręconą zaraz po wojnie, a aktorka grająca Merle  robi wrażenie na fotografii.

Nagle naszło mnie  porównanie z rodzimą kryminalną autorką Bondą, której najnowsze lalki, zdobywają szturmem media społecznościowe, a piękna Kasia namawia  do czytania – a ja słucham tego  z niedowierzaniem, że  wciąż ten sam schemat, drastyczne momenty opakowane w folię jak lodówka w transporcie – tylko to szeleści, zapycha niczym cholesterol.

Najważniejsze to rozmnożyć jak najwięcej postaci, poopisywać, zapełnić dziury w akcji – a mogłoby być jak u Rowling, gdzie też sporo wypełniaczy, ale jest tajemnica, jest Strike i Robin, a u Bondy nawet ta Lena jest taka jakaś  wyblakła. Poszukuje się  tego zwyrodniałego  łowcę, tropy się plączą, ale sprawca jest najmniej ważny. Młoda policjantka mierzy się z wszystkimi, rodziną rozpartą w policji, młodą żoną ojca, przełożonym, koleżanką , ofiarą. Bonda pokazuje, i to nawet całkiem przekonywująco, zmagania  Leny  ze światem i zaplątaną gdzieś tam kobiecością i pragnieniami. Na koniec zdekoncentrowałem się i finałowe pojmanie zrozumiałem jako  nieporozumienie – czy to naprawdę ten łowca, o którego chodzi? Potem Epilog i jakby miłosne preludium, podprowadzenie pod ciąg dalszy? Najmniej ważnym jest kto zabijał, niby sprawca siedzi, ale czy autorce udało się zbudować  mikroklimat dla Leny i jak to pociągnąć dalej, żeby nie ugrzęznąć jak  z Saszą, która wypaliła się już w drugim tomie.

Nie da się porównać kryminału pisanego  w latach czterdziestych  ze współcześnie reklamowanym  epizodem pisarskim olśniewającej blondynki. Mam wrażenie, że Chandler pisał  z entuzjazmem i przyjemnością, a Bonda z przymusu, z konieczności   trwania na rynku. Jestem nieobiektywny, bo  tak bardzo chciałbym przeczytać  rasowy kryminał Katarzyny Bondy, przy którym  nie zgrzytałbym zębami z bezsilności.

 

Ten wpis został opublikowany w kategorii książki i oznaczony tagami , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.