Oscary tegoroczne za nami i choć wszystko było do przewidzenia, wyczekiwało się poranka, żeby potwierdzić tego „Oppenhaimera” przemieszanego z „Barbi” i westchnąć wewnętrznie, z nostalgią w tle, że kiedyś to były Oscary! No właśnie, ale kiedy?
Moja pamięć obejmuje lata świetności dużych, pięknych produkcji, do zobaczenia jedynie w sali kinowej, filmów, które do dzisiaj wzbudzają emocje, kiedy telewizja postanowi je przypomnieć.
Tymczasem w solidnym, masywnym tomie „Oscarowych wojen” sięgamy do początków Akademii i ta prehistoria jest niebywałym, pasjonującym rajdem przez zawirowania pierwszych nagród i laureatów – początki kinematografii, czy przejście z kina niemego do nowego etapu, początki wielkich wytwórni, gwiazdy ze swoimi kaprysami, z tą zawsze dla mnie brzydką Betty Davies. Wykluwanie się prestiżu nagród Akademii, to przedzieranie się przez początki przemysłu filmowego, to uświadomienie sobie, jak bardzo liczył się wówczas komercyjny aspekt powstawania arcydzieł i jak wiele zawdzięczamy niebanalnym osobowościom, które postawiły wszystko na szali sukcesu w tej nieprzewidywalnej branży. Frank Capra jest tutaj najlepszym przykładem, jak pragnienie Oscara, zaowocowało produkcjami, o których mówi się do dzisiaj.
Powraca jak bumerang „Obywatel Kane”, historia jego powstania, młody Orson i ten Mank o twarzy Garego Oldmana. Nigdy nie udało mi się zrozumieć zachwytów nad tym filmem – być może wszystko leży w nowatorstwie, inności, trickach reżyserskich i tajemnicy „Różyczki”. Oglądam „Obywatela” bez zrozumienia, podobnie wciąga mnie koreańska „Podejrzana”, ale to już inna historia. Zamieszanie wokół filmu Wellesa, jego bojkot czy plan zniszczenia wszystkich kopii, na który rozpoczęto już nawet zbiórkę funduszy, jedynie podminował publiczność, choć nie spowodował deszczu Oscarów, ale nominacji było kilka.
„Oscarowe wojny” to obszerny tom, którego nie zabierajcie do samolotu, prędzej zasłuży na pociąg lub plażę. Zagęszczone od faktów stronice rozleniwiają, bo autor sięga do dna każdego problemu, które Akademia zwalczała przez tyle lat swojej egzystencji.
To książka dla fanów filmowych faktów, do sporadycznego przeglądania, ale radzę zaliczyć od razu całość, co przyniesie sporo satysfakcji. Porównuję ją do monumentalnej Kroniki filmu, choć tutaj przemieszczamy się z faktami bardziej płynnie i czasami trąci to dramatem, często farsą, a zdecydowanie profesjonalną fachowością.
Michael Schululman, opisał historię Hollywoodu i docierając do współczesności zmierzył się z aktualnymi zawirowaniami przed którymi Akademia nie ucieka, walcząc z uprzedzeniami i pytaniami o zasadność jej istnienia.