Mariusz Czubaj, bez pożegnania

Tak to jest z Mariuszem, tylko się pojawił, rozerwałem kartonowe opakowanie i już się nie liczyło nic, żaden tam Mikołaj Łoziński, ze swoimi Żydami, nawet nie Hemingway z Wyspami, choć piękny i pachnący, tylko ten pospolity Czubaj, ze swoją chandlerowską obsesją, ale kto by nie chciał pisać jak Raymond, nawet  z takim beznadziejnym imieniem…

Tytułem już pisarz się kryguje, nawiązując do sztandarowego  dzieła Mistrza, czyli „Długiego pożegnania”, ale dowcipniś Mariusz, zapewne z lenistwa, postanowił pożegnanie skrócić.

Przyznam się, że nie od razu załapałem nawiązanie do tytułu, ale od pierwszych stron ten Chandler wyłaził z każdego kąta i chyba Czubaj dostał w prezencie ostatnie wznowienia chandlerowskich bestsellerów w niebieskich okładkach  Wydawnictwa Karakter, na które ostrzyłem sobie kiedyś zęby, ale rzecz jasna zapomniałem i przepadło, a teraz odżyło, więc zarażony Chandlerem, Czubaj pojechał tym amerykańskim sznytem w warszawskim klimacie i smaczkami swojskimi, ale ten ironiczno-luzacki ton zachował, wczepił się w amerykańskość, jak Macierewicz w zamach i to się czyta, choć przecież z tym przegranym bohaterem Czubaj zaprzyjaźniony jest od lat i tylko te wspaniałości z rzeczywistości dorzucane są  jak newtonowskie jabłka w mazowieckim sadzie.

Smakowanie Czubaja,  to jak odpoczynek po długim śnie z koszmarami mrozowo-bondowymi i kiedy odpadł z peletonu Marek Krajewski, a Pasierski obniżył ton, to żeby się kryminalnie odprężyć , taki czubajski  smaczek  rozpromienia deszczowy dzień.

Śledztwo prowadzi były policjant o ponurym nazwisku Janczar i jeszcze głupszym imieniu Błażej, a autor stara nadążyć za mijającymi jak  obrazki  w pociągu Intercity rządami jedynej partii, której członkowie  oślepli od świateł samolotu smoleńskiego.

Czubaj nie może bardziej ośmieszyć zidiociałych  wyznawców, obrazić Szydło, albo wytknąć szubrawstwo, bo z przeszłością nie warto konkurować, więc skupia się w końcu na intrydze, która opiera się na poszukiwaniu mordercy siostry bohatera, a pajęczyna wydarzeń rozplątuje się misternie, przetykana chandlerowskimi błyskami, w rodzaju: „Ktoś kopnął mnie w głowę, ale  zdążyłem zasłonić się ręką. Zadzwoniło mi w uszach, ale nie były to Dzwony rurowe Oldfielda.”

Kiedy już tak zachłysnąłem się tą prozą, wszedłem z kapciami w  świat wydumanej męskości, gdzie kudłaty Mariusz wiedzie papierosowe dysputy z okularnikiem Marcinem, pewnie o psach, więc wówczas pora przyszła na rozwinięcie i tu nie było już tak sielsko, Czubaj nam się rozmienił, bo im dalej w las, tym jałowiej i nie da się jechać na tej samej frazie non stop, trzeba dostosować styl do akcji, niekoniecznie pod Arsenałem. Kiedy Błażej przystępuje do działania, autor się rozpisuje i trzeba posuwać wydarzenia, które nawet, nawet dynamiczne – się dzieje, trup się pościelił i jest ta  demoniczna postać demiurga jak z Bonda, gdzie zawsze taki Mefistofeles  pociąga za sznurki. Nie można być nieustannie Chandlerem, więc w przebłyskach mamy to, a reszta się po prostu dzieje – smaczki w rodzaju sklepowej miłośniczki boksu, albo zapachu pięknej Sylwii, podkreślają szarość codzienności, gdzie perełki w postaci: „Bo ja jestem Sylwio jak ksiądz i wysłucham i wyrucham”.

Politycznie Mariusz jest nasz, gdzie tylko może szpilkę wetknie, choć trudno wbić to w Szydło, ale zawsze z worka wyjdzie, gdzie pisarz się lokuje. Akcja pod koniec mknie, bohater rozumie i działa, jeździ po kraju, a wiadomo, że nie może mieć ferrari, nawet audi nie dano mu, wszystko ma stare, ubranie , pies, pistolet, przyjaźnie, radzi sobie z bezczelnością nabytą, choć argumentów za wiele nie eksponuje. Czubaj wszystko poukładał i nie wiem czy jest to błyskotliwa konstrukcja, napisałbym, że raczej przaśna, nasza, ojczyźniana, małopolsko-podlaska, ulubiona, polska  historia, nie jakieś tam  Jacky Reachery czy Harry Holowskie konstrukty. Czujemy się w tym swojsko jak podczas tankowania na obajtkach, gdzie hot dog smakuje  tak jak chcemy, bo ja tylko z musztardą, a jak ktoś woli to dowalą mu keczupu ile chce. Już tęsknię za Czubajem, choć mam te wcześniejsze,  jakby co i nawet znajdą się nieodległe zaległości w kolekcji, do odbudowania klimatu , tej naiwnej ufności bohatera, że wszystko zawsze skończy się pomyślnie i żaden Demiurg nie przeszkodzi sprawiedliwości społecznej.

Bo Czubaj jest najlepszy a jedynym, który mógłby go przebić jest śpiewak Świetlicki, tylko mu się nie chce numerować przygód podobnego Błażeja.

Dziękuję wszystkim, którzy przysłali mi tę  przyjemną książkę.

 

 

Ten wpis został opublikowany w kategorii książki i oznaczony tagami , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.