Kłopot z tymi Żydami. Ciągną mi się już tak długo, że nie pomnę od kiedy. Stały na półce, nawet nie pod ręką były, odsuwane, kłopotliwe, nawet pospiesznie zaczęte, napoczęte jak bułka wrocławska, nadgryzione lecz porzucone nagle, bez przyczyny, zapewne inne przyjemności mnie pochłonęły i tak mi się ten Mikołaj przeciągał, aż zauważyłem, że to szkodliwe jest, że niesprawiedliwie przedłużam, choć wystartowałem, ale to co już przeczytałem zapomniałem. I wtedy kolejny błąd, zapragnąłem odnaleźć pomarańczowego poprzednika, zaczątek rodzinny, przedsmak doceniony. A tu niespodzianka, bo nie ma, i nie jest to Szczygieł nawet, lecz zwyczajny brak, bo nie mogłem odnaleźć „Stramera”, który przepadł w czeluściach księgozbioru. Wcisnąłem gdzieś tę książeczkę i teraz wiedziony upartością swą, pretekst miałem, żeby na zielone się przerzucić. Ostatecznie mogłem jedynie przeczytać co o „Stramerze” pisałem i dlaczego mi się podobał.
„Kontynuacje bywają dobre jak kolejne części Ojca Chrzestnego, ale zazwyczaj kiepsko próbują nawiązać do prologu – tym razem wyszło pośrodku: ani to bardzo dobre nie jest, ani słabe też nie – po prostu czasy wielokrotnie interpretowane nie dostarczyły nic nowego, prześlizgnęła się zachowana część rodziny przez wojnę w sposób klasyczny dla ocalałych Żydów, jedni przefarbowali się na gojów, inni trafili do Sowietów, gdzie kariera już tylko czekała, a jeszcze inni kryli się jak tylko mogli po dziurach wszelakich z upokorzeniem wiadomym.
Łoziński zgrabnie przeskakuje po rodzeństwie, którego losy zjednoczą się w końcowej scenie przyjęcia – ujrzymy wtedy jak bardzo nowe wyniosło ich kariery z racji pochodzenia i przetrwania. Zerknijmy na literaturę pomocniczą, którą autor przytoczył w finale – zatrzymałem się na tym co poznałem i z czego pisarz skorzystał:
Dawno zapomniany Wat i jego bóle głowy – pamiętam, dużo pozycji fotograficznych, ale i Domosławski z Baumanem, i nagle cudny Dygat z „Pożegnaniami”, rzecz jasna historia Żydów, potem nasi z Henem i Stryjkowskim, potem Kuroń z zaskoczeniem, którego”Wiarę i winę” uwielbiam. Przytaczam te źródła, żeby pokazać jak bardzo Łoziński przemielił losy narodu wybranego w Polsce.
Czyta się to nawet, najbardziej wciąga lawirowanie Nuska, przygody z kobietami, antysemityzm Polaków, strach i walka o przetrwanie, czyli wszystko, co już było, a autor tylko wykorzystał mgnienia i kawałki wydarzeń, wplatając wszystko w dzieje rodzeństwa tarnowskich Żydów. Wtórność upchana i z talentem skomponowana, może dać komfort wciągnięcia się w losy bohaterów, dla samej przyjemności spędzenia czasu na śledzeniu przygód zaszczutych wojennych ofiar. Przeszkadza rozbicie historii i skoki akcji, przemieszczanie się z Warszawy, do Krakowa, sowieckiego sojuza, nawet Szwajcaria i te nowe osoby przylepiające się do rodziny, te żony upchane w historii, która nie potrafi się nawet zacząć, a już przepada, ustępując miejsca kolejnej opowieści. Zlepek przygód, przemieszczeń, dramatów, strachu i wojny, czyni z książki chaotyczną mieszankę, w której nie chce nam się odnaleźć do końca i jak mi się ci bracia mylili od początku, tak i do finału nie odróżniałem Hesia od Nuska, a tu jeszcze przecież i Rudek i Salek. Najmłodsza ocalała Róża zdaje się być zaczynem nowej opowieści i odnalezieni w nowej rzeczywistości Stramerowie zapewne doczekają się kontynuacji. Jak wojenny strach autor zamieni na antysemityzm ludowy, to pytanie o trzeci tom Łozińskiego, który jeśli nie utonie w banale i przewidywalności, może okazać się równie bezceremonialny jak pierwszy „Stramer”.