Półmistrz i Chołod czyli pisarze na t(r)opie

Karkołomnie połączyłem lektury  autora kryminałów z gwiazdą  śląskiej literatury,  jednocześnie  oddając się lekturze arktycznego „Chołodu”  i oceanicznego „Półmistrza”. Szukając punktów stycznych obu tych przedsięwzięć, zauważyłem, że  jest nim  niestety rozczarowanie. „Świat” zachwyca się  zarówno  szachowym kryminałem  rozczochranego Mariusza , jak i  lodowym  dziełem  prawdziwego mężczyzny ze śląskim rodowodem. Ale co zrobić jak nie zachwyca, jak      choć ciekawe, to nie porywające – obie książki  dostarczą swoistej przyjemności, bo napisali je autorzy utalentowani i doświadczeni wyjadacze literaccy, a jednak nie zadziałali na mnie tak, jak  mogłem się  spodziewać, snując wyobrażenia o talencie autorów.

Mariusz Czubaj  obracał się dotąd w rodzimych  przestrzeniach, gdzie tropił złoczyńców przy udziale  tradycyjnie męskich, wyrazistych  detektywów, stworzył bohatera, którego dało się polubić od pierwszego wejrzenia, choć był to   tradycyjny  uczestnik    klasycznych opowieści kryminalnych, przegrany, zawiedziony, przytłoczony, dowcipny, dżentelmeński, itd.  A tym razem  jego Edward Abramowski,   kaprysem autora  wskrzeszony po śmierci 20 lat wcześniejszej, zjawia się na pokładzie statku „Chrobry”, by   wypełnić misję   szpiegowską, choć filozof w rzeczywistości nic z wywiadem   mieć nie mógł. Jako  socjalista-anarchista. Czubaj rzecz jasna na końcu wyjaśnia skąd ten karkołomny zabieg z filozofem na pokładzie, do tego wplątanym w szachowe przetasowania.

To nie jest powieść dla miłośników szachów, tak jak „Obrona Łużyna”  nie analizuje rozgrywek mistrza; „Pólmistrz” to szereg zdarzeń na płynącym do Argentyny statku, gdzie ponury filozof ma coś do rozwiązania, a ponieważ wojna tuż tuż, to wywiady mają moc roboty, a trup  kładzie się gęsto i nikt nie jest bezpieczny.  Na statek, a jakże, wepchnięto  i Gombrowicza, który tu niestety  błaznuje jeno i rozczarowuje swoją obecnością. Oczekiwałem prostej historii rejsu  z szachowym sznytem, gdy tymczasem  wypadki się mnożą, a ja nie czuję się wciągnięty w intrygę,  Abramowski szuka, ktoś morduje, kobiety piękne, szachiści grają i zdają się bardziej mgliści od oceanicznej fali. Czyżby zawiodła konstrukcja, szkielet, nie zatrybiła  sensacja, bo czyta się miło, ale  zdecydowanie  nie  jest to intrygujące. Czubaj przeformatował się na pisarza oferującego wystylizowane scenki obyczajowe,  w które czasem wrzuca eksces, coś co udowodni sensacyjność przygody. Mogłoby się udać  finalnie, bo nastrój się zbudował, ale zabrakło w tym wszystkim Agathy Christie, która ułożyłaby to zgrabniej.  Zabrakło jednak   tej czubajowej przaśności, zwyczajności, bo jakby za bardzo chciał  z tej opowiastki zrobić dramat szpiegowski, gdy tymczasem  treści  zabrakło, a wypełniacze  nie zaspokoiły głodu. Żałuję potencjału, bo powieść jest nieudana jak obecność w niej Gombrowicza.

Tymczasem  prawdziwy mężczyzna polskiej literatury, a więc Szczepan Twardoch, wybrał się na północ, żeby spełnić marzenia bywalca prywatnego , bo kiedy udaje się z karabinem  na wędrówkę polarną, to układa w głowie pomysły na „Chołod”, który jest zlepkiem   fascynacji autora, północą, jachtami, bronią, syberyjskim szamanizmem, męskością, Rosją, kobietami i rzecz jasna śląskością.

Kiedy zacząłem czytać „Chołod” zaintrygowała mnie przygoda , którą autor podał jak początek fascynującej  książki dla młodzieży, niczym niezapomniane  opowieści  z Tomkiem Szklarskiego Alfreda, do którego na starość chciałem wrócić, ale uwierzcie – nie da się.

Tak więc rozczarowanie, a przecież  mogło być tak dobrze, przynajmniej w powieści Twardocha, który pokazuje odyseje Konrada Widucha, urodzonego na Śląsku, niby Polaka, bo po polsku pisze, a właściwie rosyjskiego komunisty,  wrzuconego w tryby historii, a jak wiadomo na wschodzie tryby mielą bez litości. Twardoch  idzie w najnowszej książce tropem Aloisa Pokory, z tym, że tutaj bohater zostaje przemielony gruntowniej, ale identycznie jak w „Pokorze” mamy podobny los, samotnika dotkniętego historią, z tym, że lodowe przeżycie Widucha  niosą  bogatszą oprawę, ale dramat i śmierć towarzyszą obu. Konrad Widuch  jest jak pocałunek śmierci- do kogo się zbliży,  ten  ginie, zazwyczaj w okolicznościach dramatycznych, bez litości  i popłakiwania, Twardoch odbiera bohaterowi towarzyszy, o których  ten szybko zapomina, jedynie  wspomnienia o żonie i córkach,  dręczą go nieustannie, gdy wyobraża sobie ich śmierć w lodowatej wodzie. Bogactwem „Chołodu” jest przeplatanka  zwyczajów ludów północnej Rosji, żyjących w zagubieniu dzikich plemion, gdzie Konrad trafia uciekając przed sowiecką sprawiedliwością.  Książka Twardocha jest epopeją przygodową, gdzie człowiek  ucieka przed samotnością, a świat ze swoim zimnym bogactwem  oferuje  zdarzenia, o których śnią niektórzy  odkrywcy nieznanych lądów.

„Chołod”  to chyba najlepsza powieść Twardocha, a moje utyskiwania wynikają jedynie z tego, że  przywiązałem się do wątku  rejsu Szczepana, zapowiedzi przygody, która okazała się studiowaniem zapisków Konrada Widucha, okrutnego dziennika losów  tak brutalnych i wulgarnych, że  biografia Jacka Londona, zdaje się być przy tym  radosną sielanką. Kto czytał ten wie.

Mariusz Czubaj niech już raczej wróci na brudny Śląsk  i zamiast włóczyć się po przedwojennych statkach  i analizować  szachowe dylematy, napisze soczysty, krwisty kryminał z niejednym trupem.

Reasumując pozwolę sobie nie zgodzić się ze sobą i uznać, że obie powieści  wyróżniają się na tle reszty ukazujących się od początku roku książek rodzimych twórców, a Czubaj  oraz Twardoch to nadal moi ulubieni pisarze.

Ten wpis został opublikowany w kategorii książki i oznaczony tagami , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.