Staranne wybieranie lektur, nie uchroni nikogo od natrafienia na chybioną literaturę, którą jedynie dobra wola pozwala dokończyć, przy utyskiwaniu i marudzeniu na nieporadność autorów.
Dzięki audiobookom mogę uniknąć gromadzenia, na przepełnionych półkach, kolejnych pozycji, do których więcej nie sięgnę.
Kocham Ćwirleja za milicyjne kryminały z nieodżałowanym Olkiewiczem na czele, ale zmieniona rzeczywistość, pozbawiona peerlowskiego kolorytu, nie udźwignęła w opowieściach z nową bohaterką, całego tego folkloru, który przyciągał czytelnika, stęsknionego własnej młodości.
Chwyciłem się z nadzieją „Ostatniej drogi” Ryszarda Ćwirleja, wierząc w talent poznańskiego pisarza, pamiętając, że w serii z Anetą Nowak, pojawiają się czasem relikty dawnej przeszłości milicyjnej. Jesteśmy w rzeczywistości wojny w Ukrainie i autor przypomina pierwsze chwile ucieczki Ukraińców przed agresorem rosyjskim, oraz wskazuje na jakie niebezpieczeństwa narażeni byli uchodźcy. Akcja jest niemrawa i nudą wieje ku coraz mocniej zniecierpliwionemu słuchaczowi audiobooka. Czyta Leszek Filipowicz, za którym nie przepadam, ale potrafię znieść jego interpretacje, jeśli mam do czynienia z dobrą literaturą.
Kiedy do akcji wkroczyli policjanci, wyjaśniający śmierć młodej kobiety na autostradzie, moja cierpliwość utknęła na dobre, razem z zaparkowanym przed domem samochodem. Wyłączając aplikację Audioteka.pl, wiedziałem, że kolejny dzień rozpocznę od słuchania innej książki.
Oczytany kolega zaskoczył mnie poleceniem nowej książki Roberta Harrisa, choć tematyka raczej mnie nie pociągała. Skusiłem się wierząc w talent pisarza, zwłaszcza ostatnio doświadczony zarówno świetnymi „Pompejami” jak i niezwykłym „Konklawe”.
„Wielka ucieczka” z Filipem Kosiorem w roli lektora zabrała mnie do XVII wiecznej Anglii, gdzie 30 stycznia 1649 roku ścięto króla Karola Stewarta, a w 1660, 59 mężczyzn, którzy podpisali wyrok na króla zostaje uznanych winnymi zdrady stanu.
W powieści śledzimy losy uciekinierów do Ameryki, oraz poznajemy zawziętego Naylera, który postawił sobie za cel dopadnięcie skazanych. Dwóch sędziów: Edward Whalley i William Goffe ląduje w Nowej Anglii i śledzimy ich losy, opisywane jak zwykle sprawnie i obrazowo. A jednak nie potrafiłem się w to wciągnąć, słuchając poprawnie czytającego Kosiora; autor opisuje relacje przybyłych oraz udzielających im schronienia. Wszystko fajnie, tylko za nic nie byłem w stanie poczuć zainteresowania. Może Brytyjczycy odnieśli się do lektury z większą namiętnością, ale dla mnie Cromwell, czy też syn ściętego króla, nie stanowią pożywki zdolnej wciągnąć mnie w te historyczne przekładanki.
Harris wykazał się doskonałą znajomością tematu i z pewnością sporo poświęcił, żeby oddać historyczną prawdę. Nie złapało mnie jednak za gardło żadne napięcie – czułem zniechęcenie i brak empatii dla królobójców, choć w zamyśle pisarza, było raczej sprzyjanie uciekinierom. Obojętność nie ustąpiła nawet przy doskonale rozgrywanych scenach, gdzie Harris wykazał się sprawnością i inwencją, wciągając czytelnika w barwny świat brytyjskich niesnasek z angielskim parlamentaryzmem.
Jaki stąd wniosek? Podstawa to starannie dobrana lektura i przekonanie, że dostaję coś czego naprawdę pragnę – nie zmuszać się do lektury, nie zaliczać a przeżywać.
Nic z tego w tym wypadku nie zaskoczyło.
A tymczasem Agora, mająca na swoim koncie kilka górskich, himalajskich propozycji, wyskoczyła z biografią człowieka, którego nazwisko pamiętałem z pierwszych fascynacji górami wysokimi. Pojawienie się „Kurczaba” przyjąłem z nadzieją na powrót sentymentalny do uczuć z poznawania wczesnych wyczynów tatrzańskich i pierwszych zdobyczy himalajskich.
Ależ się zawiodłem na tej źle napisanej książce. Fusek i Porębski to autorzy, którzy już na samym początku popełnili błąd, wybierając fatalną konstrukcję wydarzeń opisywanych w biografii, skleconej niechlujnie i bez myśli przewodniej. Poplątanie chronologiczne nie służy tej opowieści – umierający bohater, to nie zachęta, którą umieszcza się na początku biografii, przemielając potem życie wrzucone jak brudna bielizna do pralki Frania, która mieli powoli i nieciekawie. Mamy Tatry i pierwsze sukcesy z przyjaciółmi, których nazwiska potem fascynowały nie tylko mnie. Jest śmierć Długosza, tej legendy, której charakterystyczny grób na Pęksowym Brzysku, nie jeden raz pokazywałem przeróżnym ignorantom górskim.
Kurczab był też dobrym szpadzistą i czasem autorzy raczą nas przydługimi fragmentami o tym sporcie, co powinno się wydzielić w odrębnej biografii, lub po prostu zebrać razem w samotnym rozdziale.
Przemieszanie wydarzeń w tym ciekawym życiorysie, nie wychodzi lekturze na dobre, nawet jeśli tylko słucham audiobooka głosem nieznanego mi wcześniej Kamila Prubana. Kurczab był gejem, co w tamtych czasach przekładało się na kompletnie inny odbiór nie tylko towarzyski.
Cały rozdział poświęcił się na dylematach, jak to środowisko ignorowało homoseksualizm Kurczaba, ponieważ obchodziło wszystkich po prostu wspinanie. Nieładne zdaje mi się sugerowanie konformizmu Jano, w połączeniu z wątpliwościami co do jego nastawienia politycznego i sugerowanie, że w zaginionych aktach taterników, mogły znajdować się fakty jego współpracy z SB. Gejostwo Kurczaba, to słabo rozwinięty wątek – i chyba to dobrze, ale zamiast rozłożyć jego życie uczuciowe na całą lekturę, kondensuje się te opowieści o chłopakach Kurczaba pod koniec, racząc do tego czytelnika dodatkowo, związkiem między innymi z Wandą Rutkiewicz, a może jedynie jej zauroczeniem starszym kolegą.
W pewnym momencie mamy śmierć bliskiego Kurczabowi Dyzmy, co pociąga za sobą ogromne obszary związane z rodziną przyjaciela, syna Jacka Woszczerowicza i Haliny Kossobudzkiej. Wolałbym więcej posłuchać o tatrzańskich klimatach lat sześćdziesiątych i o legendarnych już przygodach w górach i schroniskach, co uwielbiałem w młodości, śledząc nieliczne artykuły w prasie i dokumenty pojawiające się kiedyś wyjątkowo w naszej telewizji.
Książka nie doczekała się też korektora, a błędy piętrzą się nie tylko ortograficzne: jedziemy do Łaska a nie do Łasku; usłyszałem też o wspinaczce na granity zamiast Granaty. Lektor przeczytał też chyba źle Cubrynę, choć tu mogłem się przesłyszeć, ale specjalnie mnie to ubodło, bo to moja ulubiona góra tatrzańska. Najfajniej opisane zdają się tatrzańskie przygody bohaterów moich młodzieńczych marzeń, tych wszystkich wspinaczy, pierwszych zdobywców niedostępnych ścian, a potem legendarnych Himalaistów z Kukuczką na czele, którego zresztą Kurczab szkolił.
Szkoda, że za Jano wzięli się nieudacznicy, bo Kurczab jest legendą i kilka jego książek pochłonąłem w dawnych czasach, zwłaszcza te o polskich Himalajach.
Sentymentalny powrót do młodzieńczych wrażeń z fascynacji tatrzańskimi wyczynami, to jedyna korzyść z audiobooka o legendzie, którą Kurczab z pewnością był. Przepełniona niepotrzebnościami biografia zamęcza słuchacza , a jeszcze bardziej zapewne czytelnika, sprawiając, że nie da się tej książki polecić nikomu. Zabrakło tu autorom skupienia się nad jednym aspektem barwnego życia szpadzisty, taternika, homoseksualisty, himalaisty. Przygodowe życie nietuzinkowego człowieka, zostało wtłoczone w szereg nieistotnych wydarzeń i wspomnień, czego nie da się wybaczyć autorom–niezdarom.
Trochę szkoda zaprzepaszczonej szansy posłuchania o życiu ciekawej osobowości –wystarczyło skupić się na wybranych aspektach życia bohatera, zamiast raczyć nas sieczką posklejanych artykułów prasowych i wspomnień, choć przyznać trzeba, że czasem panowie biografowie starali się docierać do żyjących towarzyszy nie tylko wspinaczkowych Jano.
Jak widać nie zawsze musi być słodko i miło, jak to zazwyczaj dzieje się na słodkich blogusiach z kwiatkami i kotkami w towarzystwie kolorowych okładek, czego nikomu nie życzę.
Pechową serię rozczarowań, przerwać zamierzał Michael Houellebecq, cieniutką fioletową: „Kilka miesięcy mojego życia”, ale rozczarował strasznie, nie wspominając o kwocie, którą należało wydać, żeby stać się posiadaczem tej niepotrzebnej lektury.
W tej szybko skleconej byle jak książeczce, ulubiony autor przemieszał dwa najgorsze motywy swojej twórczości, a więc niekontrolowany hedonizm, który dobrze pokazał w roli porwanego przez polskich przygłupów, w śmiesznym filmie o porwaniu, oraz socjologiczno-polityczne wywody na temat sugerowanego mu antyislamizmu, w połączeniu z odgrywaniem się na wrogich mu komentatorach politycznych, francuskich batalii;
Czytanie tych wspomnień łączy się z bólem utraconej okazji przebywania w towarzystwie dziwaka pisarza, który nie waha się włączyć młodszą o 34 lata żonę w pornograficzne przygody, na które sam się zgodzi, podpisując umowę ze Stefanem Ruitenbeekem,, holenderskim producentem. Na wstępie tę umowę możemy przestudiować, czego chyba przed podpisaniem, ten inteligentny pisarz nie uczynił i stąd wszystkie jego kłopoty, które usiłuje nam opisać. Jest przy tym mało wiarygodny, a z lektury wynika, że Holender teraz nazywany Karaluchem, obiecał sprowadzić mu prostytutki, gotowe dać się sfilmować w łóżku ze słynnym pisarzem. Pomijając mętne wywody Houellebecqa, ciekawy jestem zdania jego żony na ten temat, zwłaszcza kiedy mówi się, że to właśnie Qianyun Lysis Li namówiła pisarza na te igraszki.
66 letni facet o mocno odstręczającym wyglądzie został nakręcony jak przewala się w łóżku ze sprzedajną kobietą, nie wiadomo po co, ktokolwiek miałby ochotę na to patrzeć. Pisarz mógłby sprokurować kolejny skandal, a reżyser zyskać trochę kasy. Finalnie jest niesmak i procesy sądowe, kiedy żałosny aktor próbuje wykręcić się z umowy, zatrudniając prawników oraz opisując wszystko w ni to eseju, ni reportażu, za co zmuszeni jesteśmy płacić wszyscy, bo to jednak Houellebecq, a nie byle jaki inny gryzipiórek.
Reasumując napiszmy, że błędem było zawierzyć magii nazwiska, a cała ta farsa, czytelników autorowi nie przysporzy, natomiast fani będą raczej wyczekiwać na kolejną powieść zdolnego Francuza. Tylko co dalej z tą Chinką? Nie zdziwiłby mnie kolejny rozwód.