Co należy zrobić , kiedy jadąc samochodem zapali się żółte światło? Czy jechać dalej z nadzieją, że jeszcze się zdąży, czy gwałtownie zahamować?
W najnowszej książce Jerzego Pilcha, należy ten dylemat potraktować metaforycznie, przymierzając jazdę autem do uciekającego niczym krajobraz za oknem, życia. Pilch jak zwykle pisze głównie o sobie i choć spróbował zmącić to wrażenie, wprowadzając na karty książki niespełnionego pisarza Ariela Poschukala, to opisywany żywot ma w sobie tak wiele z Pilcha, że od początku wiemy o kogo chodzi, zwłaszcza, że obok tych rozdziałów poschukalowych, mamy niczym nieskrępowane fragmenty autobiograficzne pisane w pierwszej osobie.
Forma w jakiej Pilch podał nam „ Żółte światło” zdawała się być rozczarowaniem, zwłaszcza kiedy to sobie obiecywałem powieść fabularną z pilchowymi meandrami, a tu dostałem niemal same meandry, godne kilku co najmniej esejów, publikowanych w gazetach. Kupione w tym samym czasie co „Widok z mojego boksu”, odłożyłem na później, z nadzieją smakowania prozy wyjątkowej, historii niebanalnej z pilchową frazą, gdy tymczasem opowieść o pisarzu Arielu to przemycane pod obcym nazwiskiem wynurzenia samego pisarza, co w gruncie rzeczy nie jest wcale takie złe, ale nie tego się spodziewaliśmy i nie na to liczyłem najbardziej. Utyskiwania pozostawmy innym, bo przecież proza ta daje tak wiele przyjemności, do rozsmakowania się zwłaszcza miłośnikom Jerzego Pilcha, że pozostawia nas z marzeniami o czwartym dzienniku.
I są tu rzecz jasna fragmenty oszałamiające, smaczki i do rozmarzenia się i do wyobrażenia, choć blask żółtej poświaty, czytelnika w pewnym wieku zmusi do refleksji nad tym, że wszystko płynie, ale choć o tym wiemy, to jednak taki pisarz jak Pilch, potrafi napisać o tym przejmująco. Można się pasjonować opisanymi z werwą perypetiami ślubnymi pisarza, albo i nie, bo do końca nie wiemy czy Pilch opisuje własny ślub z czterdzieści lat młodszą kobietą, cz też jest to rodzaj prowokacji lub próba wzbudzenia zazdrości u młodszych kolegów po piórze, kiedy to mimochodem wspomina jak to podczas porannego dosiadania autora, chwytając się wiszącej nad łóżkiem półki, młodziutka kochanka wykrzykuje nazwiska pisarzy w lubieżnym szale; a Pilch jak wiemy jest mocno bezpruderyjnym autorem i motywy erotyczne wplata w swoje książki z przyjemnością, ku uciesze czytelników. Ten lubieżny pisarz posiada także niewątpliwy talent raczenia nas momentami anegdotycznymi, jak ta z ostatniego rozdziału, pokazująca w jaki sposób Ariel czy też może sam Pilch powściągnął swoją manię oprawiania książek. W historię wplątany został sam Franz Kafka, więc warto doczytać do końca, zwłaszcza że tytułowy rozdział pozwala najpełniej rozsmakować się w tej prozie, a zakończenie z tym metafizycznym patrzeniem przez judasza na żółte światło na klatce schodowej jest niepokojącym zamknięciem wszystkiego co nam pisarz chciał powiedzieć, zaczynając od rozdziału o samobójcach.
Pilch nie wspomina tu raczej o rzeczywistości politycznej w kraju, ale prawicowi komentatorzy i tak sarkają, czepiając się fragmentu, w którym pisarz napomknął jedynie o sparszywiałej doszczętnie Polsce, a trudno oczekiwać od sarkastycznej osobowości wiwatów nad „dobrą zmianą” – na szczęście Pilch zanurzył się we własnych myślach i raczej sprawia sobie przyjemność snując tę autobiograficzną dywagację, gdzie trudno odróżnić fikcję od biografii- najlepiej przyjąć, że wszystko to są wyznania najprawdziwsze , nawet wówczas, kiedy pisze: „ Ariel Poschukal pisał słabo, ale o pisaniu wiedział niejedno” Bez trudu zdanie to do ust autora możemy włożyć, bo Pilch do siebie dystans mieć musi, a my niekoniecznie będziemy tu przytakiwać.
„Żółte światło” to jak piszą niektórzy gęsta proza, to w czystej postaci ten sam Pilch z Wisły, ten sam pijak z „Pod Mocnym Aniołem” i ten, który sięga stale w historie swojej rodziny, tym razem wywlekając wojenne losu ojca, przypominając te niełatwe relacje z nieżyjącym już dwadzieścia lat ojcem.
Gdzie umiejscowić tę książkę, te wyznania autora już nie tylko pokątnej literatury erotycznej, ale pisarza ze świetnym dorobkiem, raczej kończącego swoją przygodę z literaturą, bo ja się zwierzył niedawno w radiu pisze właśnie książkę o pożegnaniu z Warszawą.
„Żółte światło to esencja pilchowskiej literatury to monolog wcale nie z lisiej jamy, to refleksje kogoś, kogo dobrze znamy i podziwiamy i którego pisania zawsze wyglądać będziemy z niecierpliwą nadzieją.
A może tu nie o sygnalizację świetlną chodzi, nie o ten przejściowy moment w podróży, a o ten metafizyczny moment , z który pisarz zostawia nas w ostatnim zdaniu książki? Ale o tym może zdecydować już sam czytelnik..