Andrzej Stasiuk wreszcie się przełamał i zamiast tych przewidywalnych, marudnych esejów, które przecież i tak się czyta z nieokiełznaną przyjemnością, ale to jest inne zagadnienie, więc zamiast wynurzeń o tych skrajach świata, jakichś wschodach, bliskich i jeszcze dalszych, tej marności opłotkowej rozsianej od Beskidu do Mongolii, wydobył wreszcie fabułę, do tego wczesnowojenną, kiedy dwa totalitaryzmu zgniatają wąski skrawek naszego przegranego już kraju, ściskają wrogie armie, jak w imadle przyrzeczny odcinek rzeczywistości naszej polskiej; jedni, ci stalowi, kulturalni, dobrze ubrani i bogaci w cukier, szykują się do skoku przez rzekę ku stepom i jeszcze nie wiedzą, że czeka tam na nich błoto, bezkres i zagłada tego żelaznego wehikułu, który jeszcze zachwyca maluczkich i obszarpanych białoczerwonych obywateli kraju dumnego i rozjechanego przez maszynerię, o której w tej zapuszczonej, zalesionej okolicy nie słyszano i nie widziano podobnej dotąd.
I właśnie ten rozgardiasz związany z najazdem Niemców w samobójczej misji, wywołuje zdarzenia, które Stasiuk postanowił opisać, pokazując jak nowa rzeczywistość kieruje ludzkimi instynktami. A więc mamy i jakieś partyzanckie niedobitki, uciekających od palonych stodół Żydów, marzących o mitycznej, komunistycznej krainie bez prześladowań, mamy kraj z jego kościołami Matką Boską, chłopami kombinującymi jak przeżyć w nowej sytuacji.
Wszystko w towarzystwie rzeki, którą niektórzy chcą przebyć, żeby po drugiej stronie zasmakować innego świata. Rzeka jest ponura i zdradliwa, na obu brzegach równie niebezpieczna, z trupami spławianymi z prądem, pochłaniająca nieuważnych, śmierdząca mułem i pełna wirów.
Opowieść Stasiuka pachnie, a częściej śmierdzi zapachami – to zmysł węchu kreuje zdarzenia, pachnie przyroda, a jeśli coś śmierdzi to ludzie ze zmęczenia, nieumycia, strachu, mordu. Książka epatuje sensualnością, rozgrywa się na granicach zmysłowych i wąchanie staje się przywilejem bohaterów. Mężczyźni węszą nie tylko za żarciem i tytoniem, ale wyczuwają wonie którymi epatują kobiety, wzmagając ich pożądliwość i nawet znikomy ślad warszawskich perfum na żydowskiej dziewczynie, jest w stanie przetrwać tygodnie tułaczki i rozogniać męskie zmysły. Stasiuk chyba po raz pierwszy serwuje nam w takim zagęszczeniu erotyczne sceny, opisuje zwierzęce pożądanie, właśnie poprzez zmysły zapachowe, bo ta kobieca woń uwodzi samców, podążających za instynktem, jak spuszczone ze smyczy zwierzęta. Pachnie rzeka, niesie się smród niemieckich maszyn, śmierdzą trupy i szlachtowana świnia – wszystko ma swoje miejsce w tej zapachowej polifonii. Dzięki takiemu mechanizmowi jesteśmy zanurzeni w tamtym świecie, gdzie wojna szykuje wszystkim ich los, a na razie kotłują się na tym skrawku jeszcze polskiej ziemi, a z tego zamieszania czasem nie wiemy na którym brzegu jesteśmy, bo świat przemieszcza się złowieszczo nie tylko w przód i w tył ale i na boki się kolebie.
Stasiuk nie byłby sobą gdyby w tej relacji nie urywał się czasem do innego świata, nie wrzucał nam, zirytowanym nagłym skokiem, kawałka ze współczesności, gdzie albo sam jedzie do Drohiczyna, gdzie wspomina dzieciństwo i miejsca związane z ojcem, który jest jakimś podskórnym Demiurgiem tej opowieści i to wcale nie jest schulzowski Ojciec, ale bezradny i zagubiony w starości ojciec Andrzeja Stasiuka, dla którego zapewne tę historię pisarz stworzył.
A rzeka to niezmienny element krajobrazu wspomnień i wyobraźni autora. Rzeka jest teraz jak i była wtedy i tak naprawdę ta opowieść Stasiuka o rzece pokazuje banalną prawdę, nie tylko o przemijaniu. Stasiuk patrzy na swoich bohaterów z nostalgicznym wzruszeniem, tęskni za światem odeszłym, chciałby wrócić do czasów, kiedy ojciec jeszcze pamiętał co robił w czasie wojny i czyje buty czyścił. Dlatego wraca nad rzekę swojego dzieciństwa, rejestruje krajobraz, niezmienny od tamtych czasów, gdy Siwy i towarzysze przemykali, prowadzeni przez Lubko, nie wiadomo dokąd i po co. Czytelnik czasem gubi się w tych peregrynacjach, chodzą i brodzą, plączą się i nawet popijawa na parafii z księdzem nie wzbudza w nas ekscytacji, bo jest jedynie przerywnikiem w tym kręceniu się dzielnych wojowników, pod nosem zastygłych Niemców i pilnujących brzegu Rosjan.
„Przewóz” Andrzeja Stasiuka to piękna książka, jak okrutna baśń, zanurzona w swojej nierealności, która jeśli się zdarzyła, to nie chcemy w nią wierzyć. Oniryczne sceny mieszają się tutaj z brutalnością, kiedy mężczyźni zaczadzeni wojną prezentują swój testosteron, a kobiety instynktownie ulegają, bo doskonale wiedzą, że to wszystko przeminie, a Niemcy przejdą za rzekę na zagładę, zostawią papierosy i kawę, a partyzanci okrzepną w okrucieństwie i zaszyją się w lesie.
Historia z „Przewozu” jest dla autora tylko pretekstem do nostalgicznego powrotu w świat dzieciństwa, kiedy zamiast wsłuchiwać się w opowieści dorosłych, biegało się nad rzekę.
Kochamy niespieszny styl opowiadania Stasiuka i trzeba mieć nadzieję, że już pisze on kolejną powieść przygodową, bo zapewne rozpędzony powodzeniem tej najnowszej nie spocznie na laurach.