Polska-Anglia

Pamiętnego 31 marca, kiedy nasza piłkarska reprezentacja pod wodzą Portugalczyka, mierzyła się na Wembley z Anglią, był najlepszy czas, żeby sięgnąć po dopiero co zakupiony w Kauflandzie  z Polityką, artykuł Pana Jerzego, o pamiętnym wyczynie Polaków na starym Wembley, kiedy to  dzięki temu, że Janowi Domarskiemu pięknie piłka „zeszła”, mogliśmy przez kilka lat cieszyć się sławą reprezentacji, mogącej wygrać z każdym.

Otóż oprócz tego zestawu felietonów „politycznych”  gdzie znajdziemy szereg piłkarskich przemyśleń pisarza , wykwitł taki osobliwy tom  Beresia  niejakiego Witolda, gdzie próbował tenże Bereś Pilcha nam zaprezentować  ze swojej, przyjacielskiej strony. Niestety  ułożony przez Beresia ciąg zderzeń Jerzego z Witoldem, nie przekonuje czytelnika niczym, z nawet zdaje mi się, że ten Pilch przepuszczony przez Beresia  nie jest prawdziwy, a jedynie to Bereś chce się ugrzać przy sławie kolegi, który odszedł nagle. Ciężko jest zrozumieć myśl przewodnią kogoś, kto był na tyle blisko pisarza, jeśli dość chaotycznie  prezentuje nam i osobowość Jerzego jak i jego twórczość, główne motywy  z książek, anegdoty, raczej odgrzewane, garść własnych wspomnień, ale nic szczególnie ekscytującego i czasem miałem trudność w odróżnieniu tekstu Pilcha  od wynurzeń Beresia.  Ten „Pilchu” dostał już tyle złych  recenzji, że nawet nie chce mi się kopać leżącego. Czytam to  już tak długo, że nie pamiętam co mnie irytuje w tej opowieści najbardziej – zapewne chaos i megalomania autora .

Kiedy już miałem te dwa zestawy: jeden oryginalny wybór felietonów i drugi poza tym, że gruby, to jednak wkurwiający, więc wtedy wyskoczyła ta oczekiwana przecież od dawna: ”Autobiografia w sensie ścisłym”, po której obiecywałem sobie nie wiadomo co, opowieść samego Pilcha o tym wszystkim , co już przecież i tak zawarte było w jego książkach, gdzie przemycał siebie i swoją Wisłę, , babkę, matkę i ojca i wszystkich lutrów  z okolicy, a tymczasem przeleciałem się po tej autobiografii ,próbując wyłuskać  to wszystko co do Pilcha zawsze mnie ciągnęło i niestety, oprócz słynnej frazy i zakorzenienia w wiślańskim krajobrazie, nie dało się stamtąd wywlec jakichś szczególnych  rewelacji. To po prostu Pilch w sensie ścisłym, mocno esencjonalny, dający rozkosz zaczytania się w tych migawkach i refleksjach kogoś, kto szuka siebie we wspomnieniach, choć od dawna wiadomo, że się już znalazł wcześniej i gdzie indziej. To nie jest oczekiwana książka wspomnień – to raczej mgła podnosząca się od gór, to opary pamięci, gdzie znane od lat postaci falują  i mamią, bo i tak znamy ich historie i charaktery,  od   kiedy zaczęliśmy  poczytywać tego  szczególnego pisarza, bo przecież cała jego twórczość przesiąknięta jest tym wszystkim o czym nam kolejny raz opowiada w autobiografii. I można nawet sobie zwizualizować okolice dworca kolejowego  w Wiśle, której to okolicy Pilch poświęca sporo miejsca, a ja w międzyczasie starałem sobie przypomnieć nasze wędrówki po tym mieście, kiedy to jeszcze Pilcha nie admirowałem, a my raczej spoglądaliśmy na sztukę japońską.

Morderczy był nagły koniec tej „Autobiografii”, kiedy to szykując się na dłuższy czas ze snującą się opowieścią Pilchem, przewróciłem stronę, zastając tam smutny fakt zakończenia  tej krótkiej dosyć  fatamorgany z życia pisarza.

Podsumowując ten rok bez Pilcha żywego, musimy  ucieszyć się prędzej z informacji o podobno niedokończonej powieści, którą dzielna Kinga, dziedzicząc nie tylko nazwisko, przygotowuje  do wydania. Módlmy się zatem, ażeby premierowa proza  martwego już Pilcha, nie okazała się humbugiem, jak te trzy efemerydy, które miały nam brak pisarza  osłodzić, tymczasem jedynie głód zaostrzyły, bo przecież i ja  wstyd się przyznać, mam zaległości w kilku powieściach nawet, jakbym potrzebował się wygłodzić, żeby kiedyś tam wpaść czasowo w orbitę planety pisarza i łyknąć ze smakiem te kilka jeszcze nieczytanych próz.

Tymczasem jeszcze zaglądam do nieszczęsnego Beresia, gdzie czasem przepełnione pilchowymi cytatami  dobijają się strony, w  których można posmakować nie tylko  charakterystyczną  ironiczną frazę, ale skomentować choćby sobie aktualne historie, choćby te związane ze zbrodniczą organizacją kościoła katolickiego, bo i Pilch już miał okazję zadumać się i nad fenomenem polskiego papieża  jak i problemem pedofilii w łonie  tej kryjącej się wzajemnie  szajce zbrodniczej. I  tylko przytoczony tu dowcip z księdzem Tischnerem, pokazuje, że nawet w czarnej sotni grzechu, warto jest znaleźć przyjaciela, którego będziesz podziwiał bezwarunkowo. Otóż ks. Tischner kładąc się na drzemkę uprzedzał usługujące mu siostry, żeby broń boże nie budziły go, chyba, że przyjdzie wiadomość z Watykanu, że zniesiono celibat.

Z tego potrójnego zestawu, największą przyjemność sprawiły mi  jednak piłkarskie felietony  zamieszczone w cienkiej, czerwonej książeczce, bo tu jakoś odnajduję Pilcha najbliżej nas, zwyczajnych zjadaczy chleba fascynujących się aktualnie Mistrzostwami Europy, które gdyby żył, pisarz skomentowałby z pewnością, zjadliwą refleksją dotyczącą naszego błyskawicznego udziału w tym święcie i mocno mnie ciekawi  jego opinia  wytrawnego selekcjonera, dotycząca  pracy i perspektyw Portugalczyka, w którego ja wątpiłem od samego startu jego pracy, wieszcząc , że wywalą go po imprezie, gdy tymczasem  przygoda trwa, niczym miłość Pilcha do Cracovii.

A więc kibicując a to Anglikom, a to Włochom, czytam sobie i smakuję te krótkie wypracowania  o Bońku  i Gmochu, aż wreszcie odnajduję refleksje o mistrzostwach Europy, które wzbudzały w pisarzu podobne uczucia, które jakże znowu dzisiaj aktualne, bo i mamy tu podziw dla grających wyjątkowo wówczas i dziś Czechów, a to sarkastyczne oceny komentujących mecze.  Oczywiście nie brak uwag na temat ukochanej przez Pilcha Cracovii, w polemice z głównym adwersarzem, czyli  Ludwikiem Stommą, który nieopatrznie śmiał wywyższać Wisłę nad ukochanym także przez JPII  klubem. I jakże niesamowitym zdaje mi się ta znajomość Pilcha, nazwisk graczy Cracovii, to wymienianie składu drużyny  z czasów, o których nikt już dziś nie pamięta.

Mecze bez dogrywek i karnych, nawet jak są wielkie, nie przechodzą do historii.” Są jak miłość platoniczna – może ona być  wielka, ale bez  słynnego napięcia w końcówce, nie ma o czym gadać.  A teraz my oglądamy te mistrzostwa i jak tu nie zgodzić się z Mistrzem po takich wydarzeniach, jak Szwajcaria -Hiszpania, choć np. Belgia-Włochy  to było  naprawdę coś. Albo ten nieszczęsny Morata w starciu z Italią, z nieba do piekła, bramka i przestrzelony karny. Jakże to literackie  są fakty i co z tego mógłby Pilchu wyczarować w błyskotliwym felietonie Czy jest ktoś w stanie zastąpić  te finezyjne komentarze piłkarskie Pilcha, równie błyskotliwymi spostrzeżeniami dotyczącymi choćby naszych niepodrabialnych komentatorów, mylących narodowość piłkarzy, choćby zamieszkiwali oni Półwysep Skandynawski, co dla redaktora Szpakowskiego oznacza, że muszą grać w jednej drużynie. Osobiście ciekawiło by  mnie zdanie Pilcha na temat ekscytujących wyczynów Kazia Węgrzyna, którego komentarze  stanowią nową jakość  w tej sztuce, przy której nawet profesjonalista Mateusz Borek, zdaje się zagubionym  debiutantem. Wielka szkoda, że spostrzeżenia piłkarskie Jerzego, przy tej wyjątkowo ekscytującej edycji piłkarskiej hucpy 2020/21, dostępne są jedynie dla luterańskiej mniejszości w niebiesiech i raczej się tego nie wyda na papierze.

 

 

Ten wpis został opublikowany w kategorii książki i oznaczony tagami , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.