Lato z Anną Kańtoch

Kańtoch pisze jakby terminowała u klasyków, wydających w czasach socjalistycznej prosperity, w nakładach, o których marzą obecnie wszyscy, poza Remigiuszem Mrozem.  Życie Krystyny Lesińskiej cofa się wraz z czytelnikiem, poczynając od emerytowanej już policjantki z „Wiosny zaginionych” i w letniej odsłonie, wracamy do lat dziewięćdziesiątych XX wieku, kiedy to śledcza,  dopiero  szykowała się na zasłużoną emeryturę, zatracając się w pracy, żeby zagłuszyć ból po śmierci męża. Należy pamiętać, że znajdujemy się na Śląsku i pisarka  stara się oddać klimat i atmosferę  tej lokalnej społeczności i nie jest to raczej ten twardochowy  świat zatracony w swojej egzotyce, lecz przesiąknięty zwyczajnością kawałek Polski.

To Lesińska kreuje nasze wrażenia podczas lektury, jesteśmy  z nią bardzo blisko  i jeśli jej nie polubimy od początku, to zatracimy istotę tej opowieści.  I należy sięgnąć najpierw po tom wiosenny, zanim cofniemy się do lata, bo chcemy mieć pełny obraz Krystyny, już z tym bagażem późniejszej historii. Łatwiej nam będzie zrozumieć to zafiksowanie, na sprawie zaginięcia jej brata przed laty w Tatrach – to sprytny zabieg pisarki, żeby postawić tajemnicę, po trochu odsłaniać kulisy, przeciągać ten wątek  intrygując czytelników i zachęcając do czytania kolejnych tomów z porami roku.

Latem ginie  cała rodzina, bestialsko zamordowana w leśnym domku. Kańtoch nie szczędzi makabrycznych obrazów, a to zamordowanych małych dziewczynek – jedna zarżnięta, druga uduszona, a to szczegółów pozostawionych śladów. W samej zbrodni jest pewna tajemnica, a jej okoliczności Kańtoch sprawnie gmatwa, dodając szereg szczegółów, powoli wyjaśnianych w trakcie śledztwa.  Lesińskiej pomagają policjanci i każdy z nich podobnie jak bohaterka,  naznaczony jest jakąś traumą, związaną z życiem uczuciowym. To właśnie ten  bagaż  uwierający każdą z postaci kryminału pozwala autorce przykuć nas do lektury, jakbyśmy czytając o kłopotach życiowych postaci z „Lata utraconych”, dostrzegali  własne  uciążliwości i mogli utożsamiać się z  bohaterami.

Napisałem na początku, że Kańtoch mocno zbliża się do tych wszystkich autorów kryminałów, wydawanych dawno temu, w poszukiwanych seriach, wydawanych w podobnej szacie graficznej, gdzie rzeczywistość dookoła zbrodni zdawała się największą atrakcją czytelniczą. Nie jest to zarzut pod adresem młodej absolwentki orientalistyki, lecz raczej  przesycona nostalgią  tęsknota za  poznawaną za młodu klasyką socjalistycznej twórczości,  gdzie właśnie to wszystko co dookoła zbrodni fascynowało. Kańtoch  ma styl powolny i nie epatuje  nagłymi zwrotami akcji.  Lesińska  próbuje dedukować i  rozwiązać zagadkę morderstwa własnymi metodami, a przy okazji podróży w Tatry wraca  dręcząca ją zagadka zaginięcia brata.

Porwany przed laty   z Hali Gąsiennicowej chłopiec  jest jedynym ocalałym z makabrycznej rzezi i to właśnie na Kubie koncentruje się nasza uwaga. Historia chłopca przykuwa nas   w przewrotny sposób i nie wiemy jak  reagować na jego zachowanie i czyny – jest mordercą i czy  niedawny powrót na łono rodziny  nie czyni z niego głównego podejrzanego?

Tak naprawdę moje przypuszczenia krążyły wokół innych postaci, które mogły  dokonać tego bestialskiego mordu, ale to tylko świadczy jak przewrotnie Kańtoch zwodzi czytelnika, podsuwając mu szereg szczegółów i mylnych tropów, przez co zbyt pewny siebie detektyw-czytelnik, musi w końcu przyznać, że bez Lesińskiej nie  rozwiąże zagadki.

Czy zakończenie tego tomu niesie ze sobą rozczarowanie?  Zapewne coś w tym jest, skoro wielu czytelników wyraża zawód niespodziewanym  końcem śledztwa  i choć już wiem kto zawinił, to jednak sama konstrukcja finału tej historii, nie  jest jakimś ekscytującym  splotem wydarzeń.

Autorka stawia przed nami winnych, ale każe równocześnie się  zastanowić nad ich losem i tym fatum, które wisi w powietrzu i jeśli my je widzimy, to wiemy, że postaci dramatu raczej nie są w stanie bezboleśnie wyplątać się z przeznaczenia. Naznaczona jest przecież sama Lesińska, która w tym tomie  zdaje sobie sprawę  z wyczerpywania się jej sił zawodowych i planuje zakończenie kariery  śledczej.

Anna Kańtoch sprawnie buduje klimat opowieści, nie spieszy się, jakby zmuszała czytelnika do smakowania życia bohaterki, dogłębnego poznania jej charakteru, traktowania życia z pewną bylejakością, podporządkowania  się sprawom zawodowym kosztem życia rodzinnego – a przecież ma syna, który  sprowadza do domu intensywnie pachnące kobiety, oraz wnuczkę, której nie potrafi poświęcić  więcej czasu.  Pisarka podpuszcza nas a to nazwą miejsca zbrodni: Pogański Młyn, a to zaszlachtowaną sarną, a to malutkimi grobami, którymi bawią się zamordowane siostrzyczki. Postacie kobiece nie są tutaj żadną konkurencją dla Lesińskiej, która pomimo swoich wad, wzbudza naszą sympatię, podobnie jak i jej pomocnicy, którzy pokazują nam swoje życie  w całej okazałości, co nie zawsze bywa budujące.

Jestem w stanie wyobrazić sobie serial kryminalny na podstawie zaplanowanej trylogii – tylko kto zagrałby główną rolę?  Serial zacząłby  się scenami tatrzańskimi, których finał stanowiłby  punkt kulminacyjny intrygi, a po drodze Lesińska robiłaby swoją policyjną robotę.

Pozostaje nam czekać na odcinek jesienny – finałowy przecież, gdzie  pisarka musi wykazać się  ogromną  przenikliwością i pomysłowością, żeby nie spieprzyć dorobku dwóch pierwszych części, z których jedna przyniosła jej nawet nagrodę Wielkiego Kalibru, za najlepszy kryminał roku 2020.

Dziękuję Wydawnictwu Marginesy za egzemplarz do recenzji

Ten wpis został opublikowany w kategorii książki i oznaczony tagami , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.