Nie wiem co to thriller książkowy i nie potrafię przestraszyć się historią opisaną na kartach powieści. Pamiętam, że lekki niepokój budziły we mnie czytane dawno temu „Opowieści niesamowite” Poego. Co innego thrillery filmowe – obraz zdolny jest przestraszyć i wykreować klimat grozy, dlatego kiedy dostałem do ręki określaną jako thriller „Matnię”, nie spodziewałem się przestrachu i raczej z zaciekawieniem niż przerażeniem rozpocząłem lekturę. Piotrowski zastosował filmowy trick, rozpoczynając opowieść scenami, które miały wprowadzić czytelnika w klimat zaplanowanego horroru, niż powieści obyczajowej, którą tak naprawdę jest ta z kryminalną otoczką opowieść z morałem.
„Matnia” skonstruowana jest standardowo, czyli bohaterka otrzymuje od życia nagrodę, idealnego mężczyznę, który spada z nieba, niby przypadkowo, wybawiając ją z niebotycznych kłopotów – Zuza związała się wcześniej z facetem, który nie dość, że zmajstrował jej ciążę, żeby było weselej… bliźniaczą, to jeszcze zostawił z milionowymi długami. Marek, książę z bajki zjawia się niespodziewanie i nie tylko akceptuje jej ciążę, ale jeszcze wywozi na odludzie, odcinając od napastliwych wierzycieli. Idylla trwa na całego, a naiwna dziewczyna nie jest w stanie zwietrzyć co kryje się pod tą sielankową odmianą. Przeczytałem od razu znajdujący się na końcu tekst „Od autora”, stąd podczas czytania zdawałem sobie sprawę, co nastąpi w finale powieści, ale odradzam to tym wszystkim, którzy lubią się wciągnąć w historię i dać zaskakiwać nieoczekiwanymi zwrotami akcji. Nie zdradzam sedna historii, ale wnikliwy czytelnik będzie się starał domyślić rozwiązania, a autor powoli podprowadza czytającego, który może nagle zrozumieć, że nie na darmo kot pręży się na widok Marka.
Książka typowa na wakacyjne plażowanie, potrafi wciągnąć, choć środkowa partia dłuży się w oczekiwaniu na rozwiązanie. I nie będzie tu więcej strasznych chwil z miotającą się w panice mieszkanką starego domu, w którym straszy, bardziej przerażające są sceny z życia wioskowej społeczności, oraz podprowadzające czytelnika do finału sygnały pisarza, usiłującego nam w kilku obrazach podpowiedzieć czym pachnie ta cała wioskowa reżyseria. Tak właśnie – ten cały schemat ma doprowadzić bohaterkę do szczęśliwego poczęcia bliźniaczek, a matka nie może domyśleć się, że wszystko zaaranżowano tak, żeby jej sytuacja przypominała tytułową matnię. Wyplątać jej się z tego może pomóc przyjaciółka z bidula, a jej problemy z mężczyznami, udowadniają jak bardzo kobiety uzależniają się od facetów.
Podobno Piotrowski to doświadczony autor kilku kryminałów z tym samym bohaterem, a tym razem „Matnia” zapewni mu jeszcze większą rozpoznawalność. To jest produkt , który powinien dobrze się sprzedać, a spora ilość napomknięć w wakacyjnych magazynach papierowych i internetowych nakręci biznes, bo to poprawne czytadło, po którym przyjdzie nam się zastanowić, czy tego rodzaju praktyki opisane w książce, mogą się wydarzyć w rzeczywistości.
Kilka słabości nie przesłania funkcjonalności „Matni”. Współczujemy naiwnej Zuzie, bo z doświadczenia wiemy, że takie ideały jak Marek nie istnieją. Wszyscy w tej opowieści przeklinają jak szewcy, ale czy coś takiego powinno nas oburzać?
Podejrzewamy podstęp od samego początku i to dobrze, że jedynie nieśmiałe domysły pozwalają nam doczekać do finałowej rozgrywki, gdzie nie obejdzie się bez rozkopywania grobów i pogoni po pękającym lodzie. Widzimy to oczami wyobraźni i trochę za łatwo wszystko dobrze się kończy – niech te minusy nie przysłonią plusów – „Matnia” to zgrabna porcja emocji, pozwalająca nam poczuć się mądrzejszymi, którzy z góry domyślili się, kto tu jest czarnym charakterem. Piotrowski wciela się w narratorkę i stara się myśleć jak kobieta, co nawet mu wychodzi, może poza scenami erotycznymi, gdzie przeważają jego męskie fantazje.
Z przyjemnością obejrzałbym ekranizację książki i choć nie spodziewałbym się wstrząsu na miarę „Lśnienia”, ale zgrabny konstruktor mógłby z książki zrobić przekonywujący horror – i tego książce naprawdę życzę.
A już kompletnie rozczuliła mnie dedykacja, którą autor umieścił na samym początku: „Anecie, za inspirację i nie tylko”, bo okazuje się, że wielu ma takie inspiracje i nie tylko…