Druga przygoda z wicekwestorem Rocco Schiavone, przynosi tyle samo perwersyjnej radości, co wydana na początku roku „Czarna trasa”. Wicekwestor to nazwa stanowiska, którą nie każdy jest w stanie zapamiętać, poza tym brzmi dziwnie obco i sztucznie, dlatego większość rozmówców Schiavone nazywa go komisarzem, co wywołuje w nim umiarkowaną irytację, jakby zgadzał się z tym, że nazwanie go wicekwestorem jest wymysłem jakiegoś idioty z biurokracji rządowej.
A więc Rocco dalej siedzi w Aoście – jakby ktoś nie wiedział gdzie to jest, to wystarczy spojrzeć na włoskiego buta – w lewym, górnym rogu jest mały region nazwany Doliną Aosty z 35 tysiącami mieszkańców i oczywiście z turystami, którzy zjeżdżają tam na nartach. Jak już wiemy z pierwszej części o wicekwestorze, został on tam zesłany za karę. W „Żebrze Adama” dowiemy się już dlaczego tak się stało, a także nie musimy już fantazjować na temat jego żony Mariny, którą pochował na cmentarzu w Rzymie, ale z którą wciąż rozmawia. To nie jest ta część jego historii, w której poznamy przyczynę śmierci Mariny, ale domyślamy się, że Rocco zawinił i wyrzuty sumienia są gorsze niż spotkani na cmentarzu rodzice żony.
Książka zaczyna się odnalezieniem zwłok, co nikogo nie dziwi, bo przecież to kryminał. Zdania pisane przez Manziniego nie wymagają większego skupiania się nad ich znaczeniem – to prosta opowieść, w żołnierskich dialogach skrzących się ironią i finezją, Rocco podsumowuje rzeczywistość. A więc trup wisi na żyrandolu, a ponieważ jest kobietą, to analizując dzisiejszą rzeczywistość, od razu domyślamy się wraz z wicekwestorem, że niekoniecznie powiesiła się sama, i że jakiś facet musiał maczać w tym palce. No a kto nienawidzi kobiety tak intensywnie, że jedynym rozwiązaniem jest morderstwo?
Tylko że nie byłoby zabawy, gdyby rozwiązanie podsuwało nam się samo, niczym miseczka z rybą w restauracji sushi. Skromna liczbą bohaterów, uczestnicząca wraz z Rocco w wydarzeniach, pozwala wyznaczyć mordercę, ale to niekoniecznie jest sednem tego kryminału. Manzini pokazuje nam problem, o którym ostatnio głośno, czyli prześladowanie i dręczenie kobiet, ich bezradność, uległość i obojętność prawa wobec sprawców, milczenie i przyzwolenie na sadyzm, molestowanie i obłudę, wynikającą z jakichś wartości, które niektórzy uważają za tradycyjne.
Kiedy białoruska sprzątaczka odnajdzie zwłoki, wplątamy się rodzinną aferę emigrancką, ze złodziejami, którzy mają wyjątkowego pecha, z paserem, który daje się podejść jak szczeniak – te poboczne wątki mają nas lekko zwieść, ale przecież nie byłoby zabawy, gdyby Rocco rozwiązał zagadkę w pierwszym dniu, dlatego kolejne rozdziały noszą nazwę dni tygodnia: zaczynamy w piątek, a już w czwartek wszystko się wyjaśni. Rocco ma doceniających go szefów, więc może sobie pozwalać na wiele, włącznie z wymierzaniem sprawiedliwości na własny rachunek – w tym celu musi nawet odwiedzić Rzym i oddać kilka strzałów z pistoletu. Oczywiście w obronie kobiet, w obronie ich godności i zdrowia. Są mężczyźni, którzy nie biją kobiet, a widok krzywdzonej i gwałconej dziewczyny, doprowadza ich do furii – takim jest Rocco, takimi jest większość z nas.
Czytanie Manziniego to duża przyjemność, zwłaszcza że można go czytać przy głośno włączonej muzyce i nie pogubimy się w rozpoznawaniu postaci, nie pomylą się nam nazwiska, nie stracimy wątku, wszystko zostanie nam podane na tacy. Włoskie opowieści kryminalne mają swój wdzięk, co można sprawdzić oglądając np. serial „Suburra”, o włoskiej mafii.
Rocco stracił swój Rzym, nie stracił żyjących tam przyjaciół, z którymi stąpa niekoniecznie po ścieżce prawa, ale na pewno po drodze wiodącej ku sprawiedliwości. Bo Rocco jest tak naprawdę strażnikiem, snobistycznym i bezczelnym, ale w gruncie rzeczy lubiącym swój zawód i karanie głupich przestępców. Za to Manzini jest dobrym czeladnikiem, który raczy nas błyskotliwymi dialogami, prostymi zdaniami o płatkach śniegu i nostalgii, która jest identyczna u wszystkich mężczyzn, którzy stracili swoją ukochaną, albo są na dobrej drodze, żeby ją na zawsze utracić.