Kryminały Krzysztofa Bochusa.

Przyznam się, że pierwsza propozycja przeczytania kryminału Krzysztofa Bochusa, nie wywołała we mnie entuzjazmu. „Czarny manuskrypt” wydał mi się kolejną odsłoną heroicznych prób początkujących autorów, ażeby zaistnieć na rynku wydawniczym z kryminałem retro i pójść śladem sławy Marka Krajewskiego czy Marcina Wrońskiego. Tymczasem we wrześniu dostałem do ręki od razu dwa tomy przygód jasnowłosego policjanta i postanowiłem spróbować jak to smakuje. Na marginesie, wspominając tu Krajewskiego, protoplastę na naszym rynku sensacyjnych powieści retro, przychodzi mi do głowy konstatacja, że gdyby dziś pojawiła się książka Krajewskiego – debiutanta, zginęłaby w zalewie kryminałów, być może jedynie odnotowana, opisana przez niszowego blogera, szybko zapomniana i z pewnością sprzedana w o wiele mniejszej ilości niż najnowszy „Mock”.

Na pierwszy ogień wziąłem „Czarny manuskrypt” i z miejsca się zakochałem w stylu Bochusa: przejrzystym i umiejętnie prowadzącym czytelnika przez kolejne sceny, jakby autor dawno już zjadł zęby na opisach przygód morderców i ich ofiar. To jest podstawowa cecha dobrego kryminału, żeby nie zamącać umysłu zbędnymi opisami przyrody czy zainteresowań bohaterów, tylko jak u Chandlera, w prostych zdaniach wyjaśniać kolejność zdarzeń.

20171020_181634_resized

Bohater rysowany jest powoli, właściwie w pierwszej części jego przygód, nie dowiemy się zbyt wiele o jego życiu, podobnie jest z „Martwym błękitem”, gdzie kilka rzeczy się wyjaśni, ale autor zostawia sobie dużo przestrzeni na później, jakby odkrywanie przeszłości radcy kryminalnego Christiana Abella, przyciągać nas miało do kolejnych tomów.

A więc Abell: ma dosyć zalet, żeby z miejsca go polubić, zwłaszcza umiłowanie do porannych, zimnych pryszniców oraz pięknych kobiet. Jest wysokim blondynem, co zapewne przyda mu się w kolejnych latach, ponieważ spotykamy go po raz pierwszy w latach trzydziestych, kiedy to wygląd zaczął mieć szczególne znaczenie w ówczesnej Rzeszy niemieckiej.

Abell wraca do rodzinnego Kwidzyna, zesłany tam za jakieś grzechy, z ukochanego Gdańska, wspomina dawną miłość i nie wiadomo dlaczego, odrzuca ją po raz drugi. W opisach związków damsko-męskich Bochus jest wyjątkowo dosadny, zwłaszcza polecam scenę z atrakcyjną panią naczelnikową. Kobiety u autora „Martwego błękitu” zawsze wydają się nieprzeciętne, zawsze tajemnicze, czasem owiane jakąś perwersyjną woalką namiętności, a czasem zimne i mściwe. Jak w życiu.

W „Martwym błękicie” mamy tajemnicze śmierci w żydowskiej rodzinie, Kabałę, dzieła sztuki i niezdrową atmosferę faszystowskich harców. Dużo dowiemy się o żydowskiej religii i samym radcy kryminalnym, któremu towarzyszy wierny Kukulka.

Czarny manuskrypt” to seria śmierci młodych księży, a tropy wiodą Abella do krzyżackiego zamku w Malborku. Tutaj dowiemy się dużo o zakonie krzyżackim, bo przecież książki Bochusa to także doskonała skarbnica wiedzy, ale podanej bez zbędnych zawiłości, raczej dla podkreślenia atrakcyjności akcji, niż dla wykazania własnej erudycji autora.

Krzysztof Bochus wydał dwie książki w ciągu roku, więc aż boję się co czeka nas w najbliższych latach. Przykład Remigiusza Mroza pokazuje, że można zaszaleć w sposób niekontrolowany, ale patrząc na zdjęcie naszego autora, widzę jakieś podobieństwo do Andrzeja Stasiuka, więc jest nadzieja, że Pan Krzysztof z uwagą podejdzie do swojej twórczości, raczej przepijając sławę w gdańskich restauracjach, niż skupiając nad kolejną powieścią, czego mu serdecznie życzę, w oczekiwaniu na przygody jasnowłosego Christiana.

Ten wpis został opublikowany w kategorii książki i oznaczony tagami , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.