Zapomniałem, że kiedyś jednak czytałem „Annę Kareninę”. Od wielu lat żywiłem przekonanie, że znam jedynie ogólny temat książki Tołstoja, zapewne utrwalony adaptacjami filmowymi, że wiem o zdradzie Anny, jej śmierci oraz o Lewinie, poczciwym stereotypie, który wciąż kojarzy mi się z Piotrem Bezuchowem z „Wojny i pokoju”, podobnie zresztą jak Kitty Szczerbacka ma wiele cech Nataszy Rostowej. Kareninę Lew Tołstoj napisał dziesięć lat po „Wojnie i pokoju” i wydaje mi się, że nie jest tak majestatyczną prozą jak epopeja narodowa Rosjan, która momentami przytłacza swoją monumentalną formą i treścią.
Dwa tomy kupiłem w burzliwych latach osiemdziesiątych, kiedy książki zdobywało się, przemierzając miasto szlakiem księgarń, kiedy zaglądanie do kolejnych i jeszcze bardzo licznych przybytków z książkami, miało w sobie coś z niepewnej fascynacji, że właśnie się trafiło na niespodziewany rzut wydawniczy, kiedy kupowało się szybko i namiętnie, bez zastanawiania się, co było o tyle proste, że literatura nie była relatywnie droga, a książki miały wartość nieporównywalnie większą niż dzisiaj.
„Anna Karenina” nie była rarytasem – szesnaste wydanie, które posiadam miało nakład powalający na kolana dzisiejszych księgarzy, w drugim rzucie wydrukowana 150 tyś. egzemplarzy, a i to, jak sądzę, rozeszło się błyskawicznie. Lichy papier, marna okładka, rozklejające się kartki, przybrudzone i pożółkłe dziś strony, skazują moją zdobycz na powolną śmierć – w końcu rozpadnie się gdzieś w kącie, złożona na strychu, choć nie mam strychu, a samo słowo „strych”, brzmi jak pozostałość czasów, kiedy czytało się przy lampach naftowych.
Czytanie o romansie Wrońskiego i Anny to wyprawa w inne sfery, powrót do jakiegoś Edenu literackiego, nieporównywalne z niczym do czego przywykliśmy w ostatnich latach, przeżycie zmurszałe w swojej formie, a jednak przypominające jak czkawka czym jest prawdziwa literatura. Urodzeni w XXI wieku mogą już nie posiadać tego haczyka, który pozwoliłby im zagłębić się w świat skonstruowany na innych zasadach, niż współczesne powieści, co związane jest zapewne z zanikiem tego genu „powolnego smakowania”, lubieżnego skupienia się na świecie wykreowanym do ostatniego cala, gdzie historia przedstawiana jest dogłębnie, a opis stanowi mistrzowskie dopełnienie akcji. To tak jak filmy Antonioniego nie będą atrakcją dla miłośników współczesnych ekranizacji Sherlocka Holmesa.
To literatura niuansów, smaczków, namiętności oddanych do samego końca, opisanych tak szczegółowo i sugestywnie, że nie mamy wątpliwości wyobrażając sobie żałosną Dolly Obłońską zdradzaną przez lekkoducha Stiwę z guwernantką, czy też uczucia Kitty do Wrońskiego, odrzucającą oświadczyny Lewina.
A co z ocenami moralnymi postępków Anny, zachowania Karenina czy szlachetności Wrońskiego, którego nie lubimy od początku, pomimo tego, że zachowuje się po rycersku i uczciwie, a jednak jest przyczyną nieszczęść, choć wszyscy gotowi są obwiniać Annę za ten los, który od samego początku skazany był na tragedię? W dzisiejszych czasach romans mężatki z przystojnym oficerem, mógłby zakończyć się po prostu krótkotrwałym zawirowaniem uczuciowym, a potem wszyscy zajęliby się własnym życiem i nawet po rozstaniu z kochankiem, Anna nie musiałaby się zabijać.
Siła uczuć i namiętności przerasta tu nasze wyobrażenia, elita rosyjska żyje w jakimś kokonie złożonym z zasad i rytuałów – oglądamy ten świat, gdzie szlachetność jest wyolbrzymiona, podobnie jak łajdactwo u Dostojewskiego; porównując prozę Tołstoja z dziełami autora „Zbrodni i kary”, widać identyczny rys tej absurdalnej wzniosłości, tego zachowania na granicy możliwości, kiedy zdajemy sobie sprawę, że nie można się posunąć aż tak daleko w swoich uczuciach.
Tołstoj tradycyjnie idealizuje życie na wsi, opisuje nam ze szczegółami uroki polowania czy smażenia konfitur, potrafi również mimochodem opisać konflikt stolarza, budującego schody, z Lewinem, który objaśnia fachowcowi, jak powinien te schody wykonać. A więc proza totalna, powstająca zapewne w długich ciągach pisarskich, kiedy to Lew siadał i pisał, jak przypuszczam z ogromną łatwością, a jednak jak się to ma do dzisiejszych „laptopowych” pisarzy i czy Remigiusz Mróz, wrzucony na rosyjską wieś, pisałby równie dużo jak dziś?
Skupiam się więc nad „Anną Kareniną”, odganiając czasem myśli o przerwaniu lektury, ale ponieważ akurat nie mam nic interesującego do czytania, trwam w tym błogostanie literackim, tylko czasem prześlizgując się nad zbyt nudnymi fragmentami, zazwyczaj związanymi z polityką. Czytanie Tołstoja ma działanie terapeutyczne, gdyż nie pozwala zapomnieć, że istnieje literatura klasyczna, że właściwie powinienem zarzucić czytanie błahe i niepotrzebne, bo to jest jednak strata czasu, że wystarczy to, co mam na półkach, a do czego nie wracałem przez lata, co już zapomniane choć przecież kiedyś tak ważne. A może to już starość, która odrzuca współczesność i każe wracać do przeszłości, gdzie zawsze jest lepiej i bezpieczniej? Bo na pewno mądrzej.