Kiedy dostaję książkę podróżniczą do zrecenzowania, raczej nie odmawiam. Jednocześnie w księgarniach, przebierając w dziale z tego typu literaturą, choć kusi mnie czytanie o dalekich krajach, których jeszcze nie odwiedziłem, zazwyczaj odkładam ze smutkiem te wszystkie relacje z przemierzania motorem świata, rowerem Azji, czy piechotą Europy. Nawet czytając klasyków typu Paul Theroux, Colin Thubron czy choćby Terzani, staram się wybierać pozycje, które odnoszą się do miejsc, gdzie udało mi się przebywać. Nie daję się skusić literaturze uprawianej przez lansowanych usilnie celebrytów w rodzaju Cejrowskiego, Wojciechowskiej, czy o zgrozo Beaty Pawlikowskiej – ten typ powierzchownej relacji kompletnie mnie nie pociąga. Czytam o Iranie jeżdżąc po Teheranie metrem, oglądam Angkor Pałkiewicza, dopasowując fotografie do miejsc, w których paliłem papierosy.
Seria podróżnicza Muzy zaskakuje wyborem autorów – są to zazwyczaj debiutanci, młodzi, polscy bezkompromisowi podróżnicy, którzy wprowadzają nową jakość w opisywaniu miejsc, do których dotarli. „Nie każdy Brazylijczyk tańczy sambę” Tony Kososkiego (a właściwie Przemka) sprawiła, że z początkowego stanu niedowierzania, sceptycyzmu i znudzenia, przeistoczyłem się w namiętnego czytelnika. To kubeł zimnej wody, rozżarzona raca wrzucona w tłum, nagłe olśnienie i fascynacja. Tak bezkompromisowej historii drogi nie czytałem jeszcze nigdy, zwłaszcza, że napisał ją chłopak dwudziestotrzyletni, roześmiany dryblas z bródką, szczerzący zęby w rozbrajającym uśmiechu i niezmordowany gawędziarz.
Zaczyna się dosyć konwencjonalnie, jak każda podróż, kiedy trzeba pozałatwiać tysiące spraw, zorganizować sobie życie na najbliższe tygodnie, coś zaplanować i coś postanowić. Przewracam kartki pewny, że odpadnę za następnym rogiem tej żmudnej opowieści, o tym, jak załapać się jako wolontariusz na mistrzostwa świata w piłce nożnej do Brazylii. Tony to facet, który potrafi załatwić wszystko, nie odpuszcza, drąży i prze do przodu, pomimo okoliczności. W końcu mamy go już w Rio, trochę relacjonuje mecze, które udało mu się obejrzeć, ale już widać, że to tylko pretekst, że Tony już się rozpędza, zaczyna się rozpasanie emocjonalne i książka wkracza w fazę rollercoastera. Kososki opisuje wszystko co widzi, co mu się zdarzyło, gdzie poszedł, gdzie spał, co przeżył. Narracja wpada w wir, z którego wyjdziecie z przetrąconą wolą, rozłożycie ręce z grymasem niedowierzania na twarzy, nie będziecie się mogli oderwać od tej przygody.
Po mistrzostwach Tony postanawia pojeździć po Ameryce Południowej, zrealizować swoje marzenia zobaczenia miejsca, o których usłyszał i zapamiętał, ale nie te miejsca stanowią o urodzie tego przekazu. Oczywiście pięknie się czyta o gościnności tubylców, o tym, że ludzie wcale nie są tacy źli i tego typu podobne komunały – to zawsze robi wrażenie na podróżujących, że ludzie zawsze cię ugoszczą i nie pozwolą, żebyś głodował. Z tym w książce Kososkiego mamy do czynienia na każdym kroku i miliony gestów poruszają nasze serca, jak zawsze.
Ja byłem zafascynowany samym autorem, tym niesamowicie otwartym i żądnym wrażeń człowiekiem, który postanowił pchać się w niebezpieczne favele brazylijskie, przemierzać piechotą boliwijskie La Paz, gdzie sam czułem się nieswojo nawet w biały dzień, zatrzymywać stopa w miejscach, gdzie nikt inny nawet o tym nie myślał, bo takie to wydawało się absurdalne. Ile trzeba mieć w sobie żywotności i takiej kosmicznej siły przebicia, żeby znieść te wszystkie niewygody podróżowania praktycznie bez pieniędzy, spanie w lichym namiocie, w bajecznie tanich hotelikach czy u przygodnie spotkanych ludzi. Wszyscy, którzy jeżdżą po świecie wiedzą, że we wspomnieniach zatracają się te wszystkie niewygody, zmęczenie, zniecierpliwienie, udręka upałów i chłodne noce, te chwile, kiedy się już nie chce jechać kolejną, dziesiąta godzinę zatłoczonym autobusem, choroby, ukąszenia owadów, o których nie śniło się entomologom, bóle brzucha, rozwolnienia, głód i pragnienie i milion kolejnych, nieliterackich sytuacji. A Tony pisze o wszystkim z takim entuzjazmem, że chce się to wszystko przeżyć, chce się tam z nim być, widzieć to wszystko tak zachłannie jak ten młody, zwariowany chłopak.
Wydawca pisze: „Przemieszczając się głównie autostopem (którego lokalna forma oznaczała jazdę na pace ze zwierzętami), Tony Kososki zgłębia między innymi realia życia górników w Potosí i typowej boliwijskiej rodziny. Jako przewodnik dociera na największe solnisko świata – Salar de Uyuni, później wyrusza do amazońskiej dżungli, gdzie przypadkiem spotyka szamana i eksperymentuje z ayahuascą. Następnie jedzie nad Jezioro Titicaca, aby przyjrzeć się Indianom żyjącym na wyspach z trzciny. Na trasie podróży nie mogło zabraknąć też Machu Picchu i Świętej Doliny Inków w Andach. Ostatni przystanek to położone w Amazonii Iquitos, do którego dociera łodzią jako członek załogi. Założeniem jego podróży było ograniczenie do minimum kosztów transportu i noclegu. Autor planował spędzić w Ameryce Południowej dwa miesiące, został szesnaście.”
Autora znajdziecie oczywiście na facebooku oraz na blogu Vai lá cara. Obecnie realizuje swoje kolejne marzenie, czyli podróż do Stanów Zjednoczonych, żeby jak pisze: „zagrać za dolara w Las Vegas, zobaczyć Manhattan, spotkać się ze Snoop Dogiem no i dalej dookoła świata …”
Z pewnością będzie z tego kolejna, rewelacyjna książka.