Pan Michał wylazł już kompletnie z roli nadwornej literackiej cioty salonowej i przyciśnięty spadkiem życiowej stopy, nie dość, że wyprzedaje swoje wspomnienia, przesyłając żądnej sensacji rzeszy , odcinki autobiografii, którą każdy bez wyjątku za parę groszy, zamówić może na fcb, to dodatkowo wypuścił w literacki rynek, grubą i masywną cegłę pod staromodnym tytułem: „Tango”.
Pisarzowi trzeba przyznać, że wykonał tytaniczną pracę i zanurzył nas w świecie, który tak naprawdę chcielibyśmy poznać organoleptycznie, powąchać te smrody i ujrzeć wystające pod latarniami stare kurwy, ledwo trzymające się na nogach w oparach świtu, naftowego, prowincjonalnego miasteczka.
Witkowski z tym swoim „Tangiem” rzucił się na legendę retrokryminału wrocławskiego, czyli Marka Krajewskiego jakby chciał mu pokazać, jak stworzyć mięsisty, ociekający ohydą świat, którego przebłyski twórca Mocka wplata w swoje kryminały, gdy tymczasem Michał, wyczarował esencję, podając przerażonemu czytelnikowi to wszystko, czym Krajewski chciał się wyróżnić, ale nie dorósł do takiej śmiałości, żeby pójść na całość.
Porównując postaci męskie w menażerii „Tanga”, nie znalazłem nikogo, kto potrafiłby dorównać przodownik Woźniak, epatującej okrucieństwem herod babie, która nie tylko podstępnie uwodzi ale i w pysk uderzyć potrafi.
„Tango” wciąga niczym gnojówka pochłaniając przerażonego kurczaka. I śmierdzi i dusi, a jednocześnie fascynuje pełnokrwistymi postaciami , gdzie obok sadystycznej policjantki przemykają dwie niedojdy, wplecione w akcję niczym wisienki tortowe, pozwalające w te listopadowe mroki wpuścić nutkę humoru. No i Sara Berg, królowa gustująca w rudych ulicznikach, pierwsza podejrzana w tej operze pełnej wystylizowanych ciot i panienek puszczających się dla chleba. W tle morderca, okrutny i nieprzewidywalny, cyrk, atleci i śpiewacy operowi. Tak właśnie, kryminał jest tu tylko tłem, trup pada gęsto, ale czasem ciężko jest połapać się w szachownicy utkanej z homoseksualnej sieci. Miasteczko naftowe N jest tutaj pierwszoplanową gwiazdą, odgrywa swą rolę pięknie i z natchnieniem, wysupłując nam ze swych trzewi fantastycznie zarysowane postaci. Witkowski znany jest z nienagannego stylu i w Tangu odmalował rzeczywistość z najdrobniejszymi szczegółami. Kulinaria grają własną orkiestrą, a biesiady Piątka i jego kolegi potrafią wprawić w osłupienie głodnego miłośnika literatury.
Niech się te Netflixy schowają ze swymi produkcjami – gotowy scenariusz Michaśka sprzeda im za grosze, a głównymi postaciami proponuję zrobić posterunkowego Pierożka i Walentego Kostańskiego. Ten pierwszy cudownie i melancholijnie odurzony lekoman i hipochondryk sprzedaje nam cały asortyment lekarstw do zażywania przy byle jakim przeziębieniu, a ironiczny Walenty będzie niestrudzenie wymyślał hasła i odzewy w ich wędrówce po wczesnym świcie w miasteczku grasującego z ostrą brzytwą miłośnika przedwojennych tang. Kurwy znikają zarzynane niczym drób przed świętem dziękczynienia, a przy okazji eliminuje się też kilku homoseksualistów odprawiających własne bachanalia, przy okazji angażów do najnowszej prowincjonalnej operetki.
Do tego żartobliwe powiedzonka albo życiowe prawdy, które zawsze warto wziąć sobie do serca:
„Jedzenie to taka sama rozpusta jak chędożenie. Tylko syfa się nie złapie i mniej latania.”. Żarcie którym oddają się Mazanek z Piątkiem u Czerwińskiego, polecający smakoszom a to świeżutką dziczyznę, kaszaneczkę czy też wątróbkę podlaną czerwonym winkiem primitivo – aż chce się żryć, bo potem już tylko Zlew Centralny gdzie” dławiący zaduch ciężki jak grzech śmiertelny”, a dym papierosowy jest „zadawniony jak gruźlica”. Smaczki stanowią o uroku tej przegniłej prozy pedalskiej, a gdzieniegdzie przebija się powiedzmy wspomnienie Kadena Bandrowskiego i jego powieści „Łuk”, którą Alojzy Piątek pragnie poczytać przed snem, a ja przypominam sobie jej stalową, twardą okładkę, którą obiecuję sobie zaraz odnaleźć w stertach zapomnianych na zawsze książek z mojej przesadzonej kolekcji. Ale to nie jedyna korzyść z czytania Witkowskiego, bo o ile ten Kaden może już nie poruszyć mojego serca, to ta wyżerka z prozy autora „Lubiewa”, to już nieprzeterminowany orgazm, jak z garkuchni najlepszych stylistów, czego sam Pilch by się nie powstydził a na pewno pochwalił, bo przecież obaj panowie przepadali za zapachem „Egoist” Chanel.
Mlaskałem przy „Tangu” i teraz jedynie zżera mnie niepewność, jak autor odnajdzie się w nowej prozie, na którą mam nadzieję pomysł już ma.