Kolejny raz rzuciłem się w otchłań „Zamku”, co już samo przez się jest czynem odważnym, a kiedy jeszcze pomyślałem, że mógłbym o tym napisać, przeraziłem się, jakby nagle przede mną stanęła Ornella Mutti i z tymi zamglonymi oczami rzekła: ”Bierz mnie”.
O czym właściwie jest ta książka, ten bełkot lawirujący w nieodgadnionej przestrzeni. Potrafię wyobrazić sobie Franza, jak nocą ślęczy nad tekstem, jak wymyśla i skrobie po papierze – widzę go nienagannie ubranego, jak zanurza się w tym świecie z majaków, starając się zrozumieć o czym pisze i dlaczego to właściwie pisze się samo.
Kim jest ten K, awanturnik spadający z nieba na uporządkowaną wieś, gdzie kobiety mają określoną funkcję- służącej lub kochanki, a biurokraci dbają o to, żeby Zamek mógł trwać w lenistwie niebycia.
K chce być bohaterem pozytywnym, tymczasem to kreatura niszcząca wszystko z czym się zetknie. Awanturnik, którego celem jest dostanie się do zamku i unicestwienie go kompletnie bez powodu, dla samej ciekawości, dla idei, bo już samo przedostanie się za mury, rozwaliłoby misterną strukturę biurokratycznej osobliwości jaką zamek jest.
K jak i inni mężczyźni wokół niego ma potworną łatwość zniewalania kobiet, nawet nie spojrzeniem czy gestem, samym tylko jestestwem swym. Te ćmy gotowe przygarnąć każdą niedojdę, wyprać im gacie, zdobyć ciastko i kawę, ułożyć do snu gdziekolwiek na podłodze, nie epatują seksualnością, jakby pisarz odarł te ciała z ich przymiotów, skupiając się na dramatycznym fakcie połączenia, które ostatecznie zgubi ofiarę, mimo niebotycznych chęci i obietnic.
Znając losy autora, z łatwością chcemy zakwalifikować powieść jako biurokratyczny pamflet, wyrosły z zawodowych doświadczeń Kafki w zakładzie ubezpieczeń Generali, A kiedy doskonale wiemy, że Franz stał raczej po stronie poszkodowanych w sporach z urzędem, zadziwiony, że ci prości ludzie nie przyjdą po prostu do tej instytucji i jej nie rozwalą, więc wiedząc to wszystko z trudem wyobraźni, konstatujemy, że biurokracja, to wierzchołek lodowej góry, a ilość zmieszczonych tam interpretacji, zdenerwowałaby i tak już rozzłoszczonego Nabokova, wolącego rozłożyć na kawałki z rozkoszą entomologa, o wiele dramatyczniejszą „Przemianę”.
Franz zabrał się do pisania „Zamku” w styczniu 1922, czyli dwa i pół roku przed śmiercią, pisał ją zapewne skokami, co widać w tekście, już z objawami gruźlicy i pobytami w sanatorium oraz poufaleniem się z Dorą Diamant .A jeszcze ten Berlin i Milena, kobiety go osaczają a popęd rujnuje wolę.
Stworzenie bohatera w typie K. nie stanowiło problemu dla Franza, podobnie jak wejście Lindy w rolę Maurera, też Franza, gdyż nie oszukujmy się, egzystencja tego praskiego Żyda, to sen szalonego nadwrażliwca, opętanego wymyślaniem zagmatwanych historii, a pobyt K. w podzamkowej wiosce to absurdalne miotanie się między oberżą, szkołą i Barnabasem, gdzie po drodze wyciągają się lepkie łapki Friedy czy innej Amalii. Kafka kompilował własne losy i wtłaczał je wszędzie tam, gdzie nie sięgał Dziennik, najważniejszy „produkt”, jego literackiej pasji.
Dlaczego wolę gubić się w Zamku, zamiast w przystępniejszej „Ameryce, czy ponurym „Procesie”?
Zapewne jest to wina legendy, którą stworzyłem z tego wyobrażenia sobie sytuacji podawania mi książki w rozpromienionym autobusie w drodze do Łańcuta, z którego nie pamiętam nic, natomiast wciąż widzę ten gest i to słońce. I niech mi ktoś powie, że zdarzenia z pozoru błahe i nieuważne, nie potrafią zdeterminować życia, tak przeciętnego, a jednak z tym kafkowskim piętnem na czole.
„Zamek” jest o daremności, o tym, że nawet jeśli bardzo chcesz, to i tak zapisane już dawno jest, że tego nie dostaniesz, a nieszczęsny K roi sobie, że przechytrzy Demiurga i wpełznie na zamkową górę, albo zostanie tam wessany z pomocą tych wszystkich wsiowych posługaczek, które niczym oślizgłe minogi oblepiają biednego geometrę, choć o jego fachu lepiej się nie wypowiadać.
Chciałoby się bajdurzyć o „Zamku” zupełnie bezkarnie, tylko po co? Wolę zachować w sobie mgliste wspomnienie akcji, której tak naprawdę nie ma, trzymać w zaciśniętych zębach tę pierwszą scenę, kiedy K przybył do wioski, śniegi i zaspy, duszne izby, oberżę i szkolną salkę z leżącą w barłogu Fridą z napastującym ją pomocnikiem.
A tymczasem przyznaję się, że wreszcie ukończyłem czytanie biografii Herberta pióra Franaszka, rozpoczętej jeszcze przed fatalnym wrześniem 2018 roku, co trzeba zapisać jako osobisty rekord świata w nieustannym zajmowaniu się jedną lekturą. Czytana w doskokach i miesięcznych przerwach biografia, poety, którego nie dałem rady polubić, ciążyła mi drugim, niedokończonym tomem, kiedy to dźwigając ciężką cegłę, usiłowałem wyrwać z niej co smakowitsze kawałki, z niecierpliwością życząc biednemu Zbysiowi, rychłej śmierci, mając już dosyć tych ostatnich podrygów zdewastowanego alkoholem umysłu. I wreszcie stało się – odłożyłem brązowy tom i teraz rozpycha się na półce podwójny, spychając biednego Miłosza w towarzystwo równie brunatnego „Hitlera” autorstwa Volkera Ulricha.
Zaczynasz pisać o Kafce a kończysz Herbertem, a więc nie jest jeszcze tak źle, a tymczasem na półce już prychają z niecierpliwością jakaś Oksana Zabużko, czy inna Grzebałkowska, więc może już czas opuścić mroczną Pragę i wrócić w Himalaje wraz z Wandą Rutkiewicz malowaną przez Elżbietę Sieradzińską.
Uff, nareszcie pozbywam się tej dręczącej i sennej kafkowskiej atmosfery, żeby z hukiem przejść do jakże swojskiego, zarzyganego w kiblu To i Owo „Tanga” Witkowskiego…
A przedtem jeszcze sumienia wyrzut, nad doskonałą biografią Paula Celana „Tam za kasztanami jest świat” Anny Arno, którą dawno już ukończyłem, ale opisywać nawet nie zacząłem, onieśmielony życiem ulubionego poety, nieszczęśnika topiącego się samobójczo w Sekwanie. Los Celana zadręczonego depresją wojenną, mordami i prześladowaniem wariatki w ostatnich latach życia tchnie przerażającą melancholią, ale wiersze poety wyjątkowo trafiają w moją wrażliwość.
Nie ma komentarza do tej biografii, bo czasem lepiej pomilczeć, aniżeli pisać niewystarczająco dobrze.