I ponownie Marek Krajewski – pomimo narzekań i utyskiwań na „Demonomachię”, a także schematyczność kolejnych książek, niczym papierosowy nałóg wraca do mnie autor z kolejną szpiegowską przygodą Popielskiego.
Wracamy do niemieckiego Breslau i tym razem, ulubiony kiedyś antykwariat na Szewskiej, gdzie dawno temu wylegiwał się brązowy kocur na starych drukach i aktualnych bestsellerach. W tymże miejscu, perwersyjny, stary Żyd realizuje swoje fantazje , przyglądając się pięknej Aurelii Teichert. Niestety jak to u szpiegów bywa, zagmatwanie i rozpoznanie kto jest kim i dla kogo pracuje, w pewnym momencie gubi nas i odpływamy w sferę, gdzie interesuje nas jedynie warstwa obyczajowa powieści i opisy bezeceństw oraz topografia miasta, po którym się chodzi na co dzień. Łyssy, czyli Popielski ze Lwowa, wykorzystywany czasem przez polski wywiad do skomplikowanych akcji, trafia do Wrocławia, a ponieważ mamy rok 1935, kiedy to nasz bohater powinien spotkać na swojej drodze niejakiego Eberharda Mocka, czego niestety nasz ulubiony pisarz nie wykorzystał i nie połączył sił legendarnych policjantów Krajewskiego, co mogłoby dodać pewien smaczek opowieści, ale czyż bardziej perwersyjnie nie jest pominięcie Mocka w trajektorii Popielskiego, co poniektórzy wezmą za złośliwość autora, a niżej podpisany pogratuluje autorowi, że coś nieodzownego odrzucił z wyrachowaniem, godnym bogatych polityków.
Krajewski moim zdaniem wyczerpał już potencjał pomysłów na przygody dzielnych awanturników, Popielskiego i Mocka i zamiast odcinania kuponów, niech lepiej stworzy nowy cykl – być może jak zapowiada, warto już teraz przybliżyć się do zapowiadanej emerytury i nowych bohaterów antycznych.
Ci dwaj, Popielski i Mock zapewnili już zapewne godziwą emeryturę swojemu stwórcy, więc po co wymyślać kolejne historie wyszywane tym samym wzorem ,o złych okrutnikach, karconych przez kulturalnych brutali.
Aurelia Teichert de domo Oskiada Inglisjan vel Inglisowicz to najbardziej interesująca postać z całej szajki wymyślonej przez Krajewskiego tym razem, obdarzona fenomenalną pamięcią, pianistka i szantażystka, fascynuje na tyle Popielskiego, że zakochuje się w tej przewrotnej kobiecie i dzięki temu, może ją ocalić z rąk jeszcze potężniejszych zbirów.
Pisanie o „Czasie zdrajców”, to dla mnie karkołomne przedsięwzięcie, bo wracam do tego tekstu kolejny raz, bez pomysłu na filuternie-profesjonalny opis, a tymczasem wyparowalo mi z głowy kompletnie o czym właściwie jest ta książka, wakacyjna rozrywka w nudnej podróży pociągiem przez Indie? Bo tak naprawdę, to jedynie przelotna rozrywka, przyjemna chwila relaksu, o której zapominamy chwilę po zamknięciu.
Kolejny raz mamy tu do czynienia z postacią historyczną, której rumieńców przydał autor i wyobraził nam sobie Jana Henryka Żychonia, wojskowego, którego życiorys wart jest zapewne bardziej Severskiego niż poczciwego Marka. Otóż tenże Żychoń podkolorowany w kryminale Krajewskiego, pracował w wywiadzie wojskowym przed wojną także w Bydgoszczy, gdzie trafi również nasz dzielny Popielski. Żychoń prowadził dosyć ekscentryczne życie – często się upijał i demonstracyjnie paradował w mundurze, a te jego wybryki zainspirowały Krajewskiego do oddania charakteru kapitana. Interesującym byłoby przestudiowanie opisanej też w powieści afery z pozostawieniem Niemcom archiwów wywiadowczych, za co odpowiedzialny był właśnie Żychoń. Dalsze losy tego awanturnika prowadziły przez Francję do Londynu, by ostatecznie spotkać się z kulką pod Monte Casino, gdzie był pochowany, ale ostatecznie ekshumowany – a gdzie teraz spoczywa, nie wiem. Dla Żychonia warto pochylić się nad „Czasem zdrajców”, sam Żychoń podejrzewany był o współpracę z Abwehrą, a Popielski wmieszany w rozgrywki wywiadów, ledwo wywinął się z tego galimatiasu, który mógł pogrążyć go na zawsze, o czym informuję bez przyjemności…