Szczepan Twardoch.

Z Twardochem mam kłopot, ponieważ po zachłyśnięciu się jego pisaniem, no może lekkiej fascynacji, a raczej podstępnemu zauroczeniu, uczyniłem Szczepana pisarzem dla mnie ulubionym, aż tu nagle zacząłem się czuć, jakby pisarz mnie w coś wkręcił, wrobił w siebie i omamił swoją osobowością, usiłując wcisnąć mi swoją prozę, co mu się nad wyraz dobrze udało. Już przy „Królu” wątpić zacząłem, a przy opowiadaniach się zniecierpliwiłem.

Wydać zbiór opowiadań to trudniejsze zadanie dla pisarza, od napisania powieści, stąd ten gest Twardocha wydał mi się desperackim, ale i odważnym. Jak popatrzymy na daty, mówiące kiedy te kawałki zostały napisane, to widzimy, że przeleżały się te prozy trochę czasu, jakby czekały na Szczepanową sławę i ssanie rynku wydawniczego.

 

Niektóre opowiadania nie tyle się przeleżały, co zostały odkopane przez wydawcę, wykorzystującego sukces „Króla”, który dzięki dobremu marketingowi sprzedał się ponoć w stu tysiącach egzemplarzy; a więc te opowiadania już były, one już się ukazały drukiem, jeszcze przed uderzeniem tej sławy Twardochowej, przed Drachem, Morfiną i Królem, jako „Tak jest dobrze”, zbiór sześciu opowiadań wydanych przez Powergraph.  Natomiast  kilka z nich powstało niedawno, między 2014 a 2016 rokiem i te zdają się być najlepsze.

W tej pierwszej odsłonie, jakim był tom „Tak jest dobrze”, Twardoch dał nam sześć opowiadań, a w obecnej jest ich już jedenaście, na szczęście bez „Ona płynie w moich żyłach”, gdzie czytelnik znajdzie zbyt dużo krwi oraz fantazji.  Twardoch wstępuje na rynek od paru lat jako pisarz pełną gębą, a jak wiadomo, autorzy fantasy są u nas postrzegani jako mało poważni literaci, których nie dopuszcza się raczej do poważnej dyskusji o prozie – stąd Twardocha należało podrasować, odczepić go od tej śmiesznej science fiction, żeby zaczął zarabiać jako poważny pisarz, a przy okazji nie tylko dobrze zareklamował mercedesy, ale i prozę polską. I wcale nie mam tego nikomu za złe – Twardoch na sławę i pieniądze zasługuje, nawet to obnoszenie się ze snobizmem mi nie przeszkadza, trochę tylko irytują jego internetowe artykuły, które czasem czytam, ale to można przecież wybaczyć, bo to jest lekka pisanina, okazjonalna i prowokacyjna prędzej niż wzniosła.

Ja te jedenaście opowiadań Twardocha przeczytałem dosyć szybko i tam jest kilka wspólnych mianowników, jak to się kiedyś mówiło, a więc: Śląsk z jego gwarą, stylem życia i zasadami, elementy fantastyczne zazębione w akcji, oraz miłość, ale to ostatnie można uznać za podstawowy temat każdej literatury (niektórzy uważają, że miłość znaczy mniej niż sobie mogą wyobrazić, ale z całą stanowczością mogę napisać, że w końcu zawsze okazuje się, że jeśli nie postawi się w życiu na miłość, nie zdecyduje się z nią obcować na co dzień, to straty przewyższą wszystko, co przedkłada się ponad bycie z kimś, kogo się kocha).

Tytułowe opowiadanie oparte jest na szalonym pomyśle założenia firmy, do której można zwrócić się z prośbą o  uprzykrzenie życia swojemu wrogowi. Znając nasz narodowy charakter, funkcjonowanie tego rodzaju przedsięwzięć cieszyłoby się nieustającym powodzeniem, co też Twardoch uzasadnił, pozwalając zarabiać swojemu bohaterowi niezłe pieniądze.  Wczytując się w to zagmatwane opowiadanie, które Twardoch skończył w 2016 roku, a więc już widać w nim pewną zmianę stylu narracji, jakieś piętno napisanego już „Króla” czy „Dracha”, a więc tutaj ten styl pisarza daje się rozpoznać, natomiast będziemy mieć problem w zrozumieniu motywów, którymi kierują się bohaterowie, od perwersyjnej kochanki narratora, poprzez jego wspólników i przyjaciół. Całość oparta jest, i to dotyczy nie tylko tego opowiadania, na dominacji i uległości, na jakiejś nieustającej walce płci. Przerysowane zachowania bohaterów zdaja się skłębione w jakiejś malignie wydarzeń, nieuchronnie prowadzącej do klęski. Twardoch tapla się  w brudach namiętności, wywleka i kompromituje pospolite uczucia, zapewniając nas, że pełnia życia jego bohaterów jest zanurzona w niezwykłości.

Ballada o Jakubie Bieli” jest świetnie opowiedzianą historią rodzinną, i w tej konwencji śląskiej Twardoch czuje się najlepiej, albo my czujemy, że wtedy on jest mistrzem. „Śląskość” tej prozy buduje jakość opowiadania, które staje się szacowne, nobliwe i poprzez tradycje dobrze się Twardochowi komponuje, nawet zdania są tu uporządkowane i akcja się nie gmatwa psychologicznie.

Ewa i duchy” zaczyna się tak: „Piętnastego lipca bieżącego roku postanowiłam rozpierdolić sobie życie. Duchy zapiszczały z radości”. Tym krótkim opowiadaniem, napisanym z perspektywy kobiety i skierowanym do kobiet, Twardoch potwierdził, że jeśli tylko uda mu się przezwyciężyć manierę udziwniania i komplikowania relacji, to jest w stanie napisać prozę fascynująco psychologiczną i odnajdującą w czytelnikach te wszystkie skryte namiętności, o których sami nie potrafią mówić.

„Ballada o pewnej panience” to zbiór nierówny, czasem irytujący, czasem doskonale napisany, niedobrze przemieszany, gdzie możemy zatęsknić za tym Szczepanem współczesnym, a znienawidzić tego Twardocha fantastycznego.  Przeczytana niedawno „Miłość” Karpowicza przenosi nas na zupełnie inny poziom, ulepiona jest subtelniej, zabiera nas w inne regiony przeżywania. Szczepan Twardoch ciągle terminuje, chwytając się przeróżnych form pisarskich, jego proza nabiera rumieńców, a wydane teraz opowiadania mogą pokazać jaką drogę już przebył, co nie przeszkadza autorowi pławić się już w medialnym szumie, jaki wywołuje jego pisanie.

Ten wpis został opublikowany w kategorii książki i oznaczony tagami , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.