Ile jest tych książek, do których obiecywaliśmy sobie kiedyś wrócić? Nieskończenie wiele, natomiast nie wiemy niestety jak to zrobić, co dobitnie podkreśla jeszcze ilość użytych w tym zdaniu słów z „nie”. Stanisław Dygat to autor, którego czytałem w takim przejściowym okresie między dzieciństwem a dorosłością, kiedy jeszcze nie wiadomo jaką literaturę będziemy cenić, a na co wybrzydzać, zwłaszcza, że był to też czas Tołstoja, Manna czy Flauberta. Dygat w tym towarzystwie był pewną odskocznią pośród napuszonych tonów czy finezyjnych stylistyk, Dygat był swój, żeby nie powiedzieć swojski, łatwy w przyswajaniu, ciekawy i na miarę oczekiwań.
A teraz wywleczony z jakichś zapomnianych czeluści, tych półek pod oknem, gdzie się chowa egzemplarze mało widowiskowe, jak ten, nie wiadomo jak zdobyty, zapewne w jakimś antykwariacie w szalonych latach osiemdziesiątych, albo na straganie ze starymi książkami. Podarta obwoluta i pożółkły, gruby papier przypominają bezlitośnie lektury z czasów bibliotecznych, gdzie nie było się czytelnikiem, który miał wyłączność na zaginanie kartek i brudzenie stron resztkami jedzenia, bo przecież w tamtych czasach czytało się z lubością podczas jedzenia. Nakład nie jest zbyt imponujący, bo cóż to było zaledwie dziesięć tysięcy egz. ale jeśli odkryjemy, że to już czwarte wydanie, a rok mamy 1963, to jednak domyślać się trzeba, że tych „Podróży” nadrukowano zapewne co najmniej ze sto tysięcy.
Dygat swoją książkę zadedykował Gustawowi Gottesmanowi i kto chce może sobie poszukać kim był ten pan GG, co też uczyniłem, ale nie o tym jest ten tekst.
Czy warto było wrócić do Dygata? Na pewno warto tego autora polecić młodym czytelnikom, tym wszystkim zaczytującym się współczesną pulpą literacką, dać posmakować tej ironicznej, z nutką romantyczności klasy pisarskiej w odrobinę staroświeckim stylu. W tych latach zaraz powojennych zaczytywano się nie tylko Dygatem ale jak pokazuje notka na obwolucie wydawano wówczas i Andrzejewskiego i Rudnickiego obok jest ”Pożegnanie z Marią” Borowskiego czy książka Jastruna „Piękna choroba”.
Zaczynamy czytać, jak autor, bo bardzo szybko przyznaje się, że to on osobiście, Stanisław Dygat, wyjeżdża rozczarowany z Rzymu i już te pierwsze zdania uświadamiają nas, że będzie to rzecz o rozczarowaniu właśnie o zawodzie i smutku egzystencji,. Do tego Dygat stosuje tu chwyt literacki polegający na tym, że raczy nas nie własną historią włoską, lecz przytacza relację napotkanego w warsie rodaka, niejakiego Henryka Szalaja, powracającego z Rzymu, gdzie udał się na zaproszenie brata, słynnego reżysera. Opowieść Szalaja jest opowieścią totalną, ponieważ dokładnie opisuje losy jego rodziny zaczynając od czasów przedwojennych, a więc dostajemy historię dzieciństwa bohatera a następnie smutny epizod, kiedy poznaje on swoją żonę, co rzecz jasna w tej przesyconej goryczą opowieści nie kończy się dobrze, jakby każda poznana wówczas przyszła żona musiała rozczarować w efekcie tego Polaka malkontenta. Tak, Szalaj to marzyciel nieustannie tęskniący do lepszego życia. Taki typ, który będzie obwiniał wszystkich za swoją banalność. Tytułowa podróż do legendarnych Włoch może spełnić jego marzenia i dać choć na chwilę posmakować tego wszystkiego, co nie jest dane mieszkańcom za Żelazną Kurtyną. Jak się możemy domyślić i te mityczne Włochy okażą się jednym wielkim rozczarowaniem i nawet wymyślona przez Henryka przygoda miłosna, zawodzi go na całej lini.
Ta rozpadająca się pożółkła książka jest powrotem do romantycznej przeszłości moich wczesnych lektur, ale przede wszystkim jest przykładem na bardzo polski obraz inteligenta tamtych czasów oraz jakimś tam rozliczeniem romantycznych mrzonek człowieka, który wiecznie niezadowolony szuka czegoś czego sam nie potrafi zdefiniować, miotając się i narzekając na zmarnowane życie. Dygat nie stroni od filozofowania i dawania dobrych rad i to są najsłabsze momenty tej bardzo łatwej w czytaniu książki. Znajdziemy tu banalne pouczania i sentencje, ubrane w przemądrzałą retorykę – te fragmenty można opuszczać, jeśli tylko autor zaczyna się wymądrzać i wpadać w jakichś patetyczny ton, to najlepiej zignorować te wynurzenia, bo i one mało dzisiejsze i mało inspirujące.
Czytanie dziś Dygata to romantyczny powrót do przeszłości i jeśli „Podróż” się spodoba, to szukając podobnych klimatów można zanurzyć się z lubością w „ Disneylandzie”czy w „Jeziorze Bodeńskim, choć ja akurat wolę filmową wersje tej ostatniej książki.