Przeleżała mi się ta biografia w sensie ścisłym, bo skończyłem ją ze trzy tygodnie temu i to nie jest dobra prognoza dla tego pisania o Pilchu, właściwie nie o Pilchu, tylko o tej książce, bo o Pilchu mogę napisać klika zdań od siebie bez problemu, a książkę to jednak trzeba mieć pod ręką, albo chociażby w głowie ją mieć jeszcze świeżą, promieniującą i pobudzającą do wyrażania myśli, co przychodzą nagle, a potem znikają bezpowrotnie, jak utracona leworęczność. Więc żeby się wprowadzić w nastrój odpowiedni i może nawet we frazę właściwą, obejrzałem „Pod mocnym aniołem”, film, który się nagle pojawił w telewizji publicznej bez rozgłosu nawet i bez fanfar, a przecież warto było ludzi zachęcić, żeby sobie obejrzeli to Smarzowskiego dzieło, zwłaszcza ci pijący nałogowo chętnie by siebie odnaleźli na ekranie, choć jak przypuszczam, pijacka brać ma ciekawsze programy w rządowej telewizji, a nawet bym napisał, że oni raczej mało oglądają po pijaku raczej.
W między czasie postanowiłem sprawdzić, czy mi się niejaki Remigiusz Mróz do czegoś przyda, czy czytane przez Gosztyłę audiobooki odkryją mi świat do wykorzystania przy niedzielnych wybieganiach, a ponieważ nie zamierzam nigdzie szerzej napisać o Mrozie, to tylko chciałbym przy okazji ostrzec literackich maniaków przed czytaniem, a nawet słuchaniem Mroza książek, bo zaliczywszy „Trawers”, a potem „Kasację” obrzydzeniem tak bardzo się nasyciłem, że żadnej z wypuszczanej lawinowo książek tego pana nigdy więcej do ręki nie wezmę, szczęśliwie będąc jedynie w posiadaniu audiobooków, więc półek mi nie zaśmiecą.
To teraz już o Pilchu tylko. Pamiętam jak hotelu krakowskim spotykaliśmy ekipę filmowców z „Pod mocnym aniołem” i jak dawno to już było. Wstrząsający obraz z życia pisarza alkoholika powrócił podczas czytania biografii Kubisiowskiej, w której miało być o chlaniu dużo i o kobietach Pilcha też. Bez wątpienia te wiwisekcyjne fragmenty książki największe robią wrażenie na czytelniku, który Pilcha zna z charakterystycznego rytmu zdania i inteligentnej myśli w nim zawartej. Będąc sceptycznym przez długie lata, co do wartości Pilchowej literatury, odkryłem go dopiero na końcowym etapie jego twórczości, gdzie „Miasto utrapienia”, „Wiele demonów” i „Dzienniki” – kompletnie zadłużony jestem w temacie opowiadań i pierwszych książek, nie znam felietonów, i tych z „Tygodnika Powszechnego”, i tych z „Polityki”, więc mogłem w biografii przeczytać o tym fenomenie pisarskim, w którym Pilch doszedł do perfekcji, a społeczeństwo doceniło cotygodniową porcję Pilcha, serwowaną przez gazety.
A zaczyna Kubisiowska nietypowo, bo od rąk i na rękach też kończy. Trzęsące się ręce Pilcha to jego zmora, choroba Parkinsona to utrapienie, choroba alkoholowa to przekleństwo, albo wyróżnik? Pisarze alkoholicy to nie jest ewenement, to częsta przypadłość poważnych literatów, ale w przypadku Pilcha połączenie Parkinsona z chlaniem daje oszałamiające efekty. Więc te trzęsące się ręce na początek i wchodzimy w szczegóły tego życia dziwacznego. O Pilchu mówią osoby go znające, kobiety, przyjaciele i matka. Po dwóch latach pracy i częstych rozmowach z pisarzem, autorka skonstruowała biografię nietypowo – jest jakaś chronologia, jest Wisła bardzo szczegółowo wyrysowana, ale tytuły poszczególnych rozdziałów wyznaczają ścieżkę w sensie ścisłym: Ojciec to część pierwsza, a Matula druga. Biskup Wantuła wraz ze Starym Kubicą idą dalej – przez te cztery postaci prowadzi nam Pilcha Kubisiowska i mnie się nawet ten pomysł podoba. Silne osobowości, które ukształtowały nam bohatera, a potem tylko piłka nożna, kobiety, nałogi…
Niesprawiedliwym jest pisanie biografii żyjących, bo przecież będą żyć jeszcze jakiś czas i wtedy trzeba będzie czekać na kolejną biografię, zapewne pisaną od nowa i przez kogoś innego. Z Pilchem porozmawiała również Ewelina Pietrowiak i tutaj mamy Pilcha ugładzonego. A Kubisiowska wali Pilcha mocno na odlew, bo nie ma takiego życiorysu, przy którym można tylko wzdychać z rozkoszy, co sam Pilch wiedział, ale chyba zapomniał, bo jak książkę przeczytał to się do autorki przestał odzywać. Gdyby o mnie ktoś napisał całą prawdę, też bym się chyba oburzył, choć przecież sam wiem, jak było i jest najlepiej, i że nie ma zmiłuj się. Ale na szczęście to mi nie grozi.
Gruba cegła z tej biografii ale smaczna – żal cytować co lepsze kawałki, bo jest ich za dużo, a życie podrywacza i pijaka musi obfitować w niuanse gorzkie i chwile pamiętne. Nietuzinkowa inteligencja i celne pióro składają się na wędrówkę pełną zwrotów akcji, wyrzucają na powierzchnię dni chwały, ale i upadku, zalety charakteru, ale i słabości. Chciałeś, to masz. Taki właśnie jesteś, tak cię widzą i tak o tobie mówią: przyjaciele i kochanki, najbliżsi i ci z drugiego szeregu. Mówią raczej pochlebnie, wyciągają historie, gdzie Pilch w roli głównej bryluje oraz kiedy Pilch upada.
Szczególnie nas pociąga ta ciemna strona pisarza, którą mało co zapowiada, choć przecież wiemy, że i tak wszystko w genach zapisane: szczególna relacja z ojcem, zaściankowa atmosfera Wisły, przodkowie z jednej i z drugiej strony, talent niebanalny. Jak to mogła Kubisiowska ugryźć, żeby nie wpaść na manowce, jak zmierzyć się z faktami, żeby nic nie przeinaczyć – ona to po prostu podała nam, zdaje się nawet bez zbytniego komentarza; wywaliła na powierzchnię Pilcha jako człowieka. Pod koniec lektury tego Pilcha mi żal, bo umęczony i sponiewierany przez chorobę próbuje się podnieść.
W Niedzielę Zmartwychwstania Pańskiego odzyskuje głos, ale ręce drżą nadal. Czy rzucone przez telefon zdanie, że gdyby nie choroba Parkinsona umarłby od innej: alkoholowej, powiedziane było dla efektu? Końcówka książki jest jak relacja z pola walki – zastanawiamy się kto w końcu wygra – czy choroba złamie pisarza do reszty, czy też mamy jeszcze nadzieję na kolejne książki: autobiografię, którą chce sam napisać, a może na planowaną „Historię dygotu”?
Pilcha rozpoznaje się po frazie, którą dosyć łatwo naśladować, co niektórzy czynią z lepszym lub gorszym skutkiem, ale w zdaniu Pilcha jest jeszcze coś, co decyduje o jego niepowtarzalności – zapewne jest to ten ładunek inteligentnej ironii, prześmiewczość, sarkastyczna rezygnacja. „Stary Kubica, gdyby żył, miałby sto pięć lat, a więc i tak by już nie żył”. Paradoksalne, ale jakże ujmujące.