Osiołkiem przez Wschód.

Tak to właśnie jest. Jak jesteś już w pewnym wieku, to mało co ci się chce. Najlepiej by się leżało i czytało, albo paliło i czytało, wczesnym rankiem. I żeby było lato. Ale trzeba jechać. Właściwie nie wiadomo dlaczego trzeba, przecież już tyle się widziało, prawie wszędzie się było. Najgorsze są te chwile przed wyjazdem, ta nerwówka, że czegoś się nie zabrało, o czymś zapomniało, wszystkie te przygotowania, pakowania, te pięć minut przed, bo potem już jest dobrze. W miarę.

Stasiuk pojechał starym osiołkiem w głąb Azji, do Tadżykistanu, ale powieściowo zatrzymał się na krańcach Kazachstanu, przed Szymkentem. Urywa się relacja nagle i nie wiemy nawet jak wrócił z tej wyprawy i czy się coś zepsuło jeszcze w starym osiołku. Krótka jest ta refleksja z wyjazdu, jakby niedociągnięta, przecięta z nagła widokiem szczytów Tienszanu. Może Stasiukowi nie chciało się więcej pisać o tym samym krajobrazie wschodu, który wyeksploatował już w ostatniej książce, a może nie o to chodziło, żeby wracać do tych samych opisów, ale żeby raczej pogwarzyć o autach. Wspominki mają tutaj postać wszystkich samochodów, które przez pięćdziesięciolecie przetoczyły się po autorze i wypaliły swoje piętno we wspomnieniach. Od pracy w szkolnych warsztatach poprzez pierwsze jazdy, w roli pasażera, starą warszawą. Sam wiem jak to jest jechać taką limuzyną, przestronną i pachnącą skórą – raz jeden w życiu jechałem warszawą jako pasażer taksówki i doskonale pamiętam  metafizyczną wręcz aurę dziwacznego komfortu, kiedy przez puste miasto ten wielki automobil toczył się majestatycznie, a ja czułem się niczym komunistyczny dygnitarz z czasów Gomułki.

Studio_20161218_133834_resized

W „Osiołkiem” Stasiuk dużo przeklina, jakby sytuował się w tej robociarskiej sferze magików ze starych warsztatów, jakby ten etos mechanika, który wszystko naprawi, mu mocno imponował. Celnie pokazuje tę zmianę w wyglądzie dzisiejszych przybytków napraw wszelakich, gdzie wszystko poukładane i ma swoje miejsce, a przecież pamiętamy stare „warstaty”, ciemne nory ze stertą żelastwa i umorusaną twarz właściciela, który za grosze naprawiał każde auto. Sam pamiętam taki warsztat na rogu ulicy, zajmujący się akurat rowerami, ale jak się przyniosło tam cokolwiek zepsutego to przecież naprawili.

Podróż z tajemniczym Z. przez Rosję i Kazachstan ma jakby dwa wymiary – w pierwszym, znanym dobrze od lat, Stasiuk powiela swoje refleksje na temat cywilizacji, wschodu i zachodu, ludzkiego losu i egzystencji, takiej krajobrazowej nicości świata, gdzie mało co jest, ale zawsze znajdą się jacyś ludzie. Podawane w mniejszych dawkach te stronice znane od czasów Babadag, rozrzewniają, a wplatane opowieści z przeszłości o samochodach w życiu pisarza, ubarwiają czytanie. Dobrze jest Stasiuka smakować, kiedy odarty z przesadnych opisów rzeczywistości wschodniego syfu, celnie pokazuje to co ważne w takiej podróży trochę bez sensu, podróży, która nie obchodzi nikogo, bo gdzie tam jakieś zabytki, promenady czy kościoły? – raczej szopy, śmieci i step albo krzaki. „ W całej tej Rosji, na całym tym Wschodzie wiedzą, że nie będzie ładnie. Bo ładnie robimy sobie po to, żeby uciec od grozy. Modląc się i cywilizując. Tak jak my na tym naszym zadupiu europejskim z espresso i pro secco. W tym ogródku jordanowski ludzkości.” Stasiukowi wydaje się, że jak wtłamsi się w ten krajobraz rozpadu i siermiężności, to dotknie sedna – jego filozofia odarta jest z blichtru cywilizacyjnego, ponieważ tylko w prostocie życia można odnaleźć fundamentalne prawdy. Być może.

Książka jest naznaczona humorem sytuacyjnym i to się najlepiej czyta, o tych zmaganiach na granicy rosyjskiej, kiedy młody pogranicznik nie chce osiołka wpuścić do swojego wielkiego kraju, albo kiedy zjeżdżają do bogatego Kazachstanu i przychodzi im nocować w nowoczesnym hotelu.

Ale śmieszne są też te dwa metafizyczne sny Stasiuka które podaje jak rzeczywistość, te stupory marzeń wykwitłe na bezdrożach, kiedy jawa miesza się z urojeniem i przeplata w opowieści z jazdą. Najpierw pisarz idzie do popa i mówi, że chce przejść na prawosławie, żeby zostać Ruskiem. Oni tam na wschodzie są jakby od nas mądrzejsi, oni nas dobrze znają, ale postrzegają zupełnie inaczej niż sądzimy. Trochę się z nas śmieją z tej naszej rusofobii, kpią z polskiego charakteru z pozycji dobrego wujka, który raczej pobłażliwy jest niż wrogi. A potem już ten długi fragment rozmowy w ciemną noc, po pijaku z Aleksiejem spod Saratowa, gdzie Stasiuk wywala wszystkie nasze traumy narodowe zahaczając nawet o smoleńską katastrofę, gdzie trupy poległych rodaków wyłażą z rosyjskiej ziemi w jakimś upiornym marszu. Aleksiej radzi pisarzowi, żebyśmy sobie tych wszystkich umarlaków, zgromadzonych pod glebą ruską zabrali do siebie, żebyśmy raz na zawsze uwolnili się od tej odwiecznej martyrologii, żebyśmy już zaprzestali tego ciągłego lamentowania nad trupami i grobami. A najlepiej żebyśmy sobie na jakiejś odległej planecie urządzili swoją Polskę, gdzie przetransportuje się wszystkich poległych i wtedy będziemy mogli sobie z nimi obcować do woli. Wyśmianie tej naszej skłonności do celebracji uświęconych męczenników, tej ciągłej w nas obecnej „romantyczności”, sytuuje Stasiuka w grupie pisarzy, których łatwo posądzić można o bluźnierczość albo zdradę, co przecież i tak już widać w niektórych zestawieniach „zdrajców narodu”.

Muszę się przyznać, że czytałem Stasiuka z dużą przyjemnością, a że przyjemność ta nie była zbyt rozłożysta, to tylko wina skromnej objętości „Osiołkiem”. Chciałbym pojechać ze Stasiukiem dalej, żeby pisał o swoim strachu, żeby patrzył za mnie w bezkres, żeby jechał, może aż do Chin, albo jeszcze dalej.

Jak wspominałem książka urywa się nagle wizytą w radiowozie kazachskiej milicji drogowej, gdzie jeden z funkcjonariuszy mówi nawet po polsku, ale generalnie nie jest to wcale coś, co by kierowcy Stasiukowi w czymkolwiek pomogło, a nawet wręcz przeciwnie. I tutaj Stasiuk odpływa w metafizykę rojeń, gdzie rzeczywistość przemieszał z upiornym snem, a rozmowa o płaceniu łapówki i jej wysokości, wykazuje miałkość i niepozorność naszej filozofii zachodniej – tutaj, na rubieżach świata, jest zupełnie inaczej. „I chuja mi zrobią, bo jestem Polakiem, który kocha wolność. Będę szczał pod każdym prezydentem, jaki się nawinie, i o każdym prezydencie będę myślał, co mi się spodoba”. Pomachał polską szabelką z góry wiedząc, że nie ma żadnych szans. Taka prosta metafora naszego stosunku do całego tego szajsowatego, wschodniego sąsiedztwa. A przecież zapłacić zawsze nam przyjdzie, ten mandat za naszą głupotę i narodową dumę.

Ten wpis został opublikowany w kategorii książki i oznaczony tagami , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.