Trochę ponad rok temu pisałem o pierwszej na naszym rynku książce Levi Henriksona: „Śnieg przykryje śnieg” i nie było to przykre spotkanie z prozą byłego norweskiego basisty. Ten dwa lata młodszy ode mnie pisarz i dziennikarz ma już na swoim koncie sprzedaż do filmu książki ze śniegiem w tytule, a także próby literackie przeznaczone dla dzieci, również ekranizowane, co z pewnością pozwoli autorowi spokojnie pisać kolejne powieści. Czy dla polskiego czytelnika wydawanie Henriksona okaże się sukcesem? Sprzedaż książek to niepewny biznes, ale zdaje się, że nasz Norweg powoli zadomawia się w Polsce, o czym świadczą dobre opinie o jego najnowszej książce, w której wraca do swojej muzycznej pasji i wspomnień z funkcjonowania na muzycznym rynku.
A najnowsza, wypuszczona przez wydawnictwo „Smak Słowa” 16 marca, książka Henriksona, zaczyna się od anielskiego śpiewu, który w skacowanym umyśle Jima Gystada, wywołuje rewolucję. Nagle jego życie nabiera nowego sensu – kto przeżywa muzykę mając ciarki na plecach, wie o czym piszę i doskonale rozumie bohatera. Anielskie głosy, które wywołały przełom w duszy Jima, należą do Śpiewającego Rodzeństwa Thorsen. Przepity producent muzyczny postanawia zrobić wszystko, żeby przywrócić światu muzykę dwóch braci i siostry. Okazuje się, że Thorsenowie przed laty nagrywali płyty i koncertowali, a sprzedaż singli sięgała setek tysięcy egzemplarzy, co nie powinno nikogo dziwić, skoro mieli tak fantastyczne glosy, a jednak wzbudzało zdumienie, kiedy się zerknie na tytuły ich piosenek: „To krzyż, który mam dźwigać” czy „Trzydzieści srebrników na Biblii naszego Ojca”.
I jak tu namówić takich oryginałów do powrotu na scenę, zwłaszcza, że mają po osiemdziesiąt lat? Droga bohatera, który się uparł, jest ciernista i okraszona niespodziankami, których nigdy by się nie spodziewał. Ta powieść to nie tylko zmagania Jima z niechęcią rodzeństwa do powrotu, ale przede wszystkim obraz mentalnych wyborów ludzi, którzy rozgoryczeni zawodami miłosnymi, postanowili utracić radość życia.
Mottem powieści są słowa Leonarda Cohena: „We are ugly, but we have the music” z kawałka Chelsea Hotel#2 – gdzie przepełniony nostalgią Leonard śpiewał o dziewczynie, która zawsze wolała przystojnych, ale dla niego zrobiła wyjątek. Być może bohater jest też takim wyjątkiem, któremu na krótko udało się liznąć boskości, co zmieniło jego życie.
Recenzenci podkreślają, że to najlepsza książka Henriksona i można im przytaknąć. To pozycja dla czytelników, którzy chcą poznać meandry przemysłu muzycznego, ale pal licho przemysł – to książka głównie dla tych, którzy z empatią pozwolą się wchłonąć w świat namiętności targających ludźmi. A dla tych, których miłość wystawiła do wiatru, będzie to czas powracających nadziei.