A więc tak Eberhardzie, wracamy do mrocznego Breslau, gdzie w burdelu przy Białoskórniczej odbywają się seansy, których nie chcielibyśmy oglądać, a tobie dają wyobrażenie gdzie mieści się sedno zła, które twój autor wyświetla nam sugestywnymi opisami, zaczynając od misterium grozy na cmentarzu przy ulicy Ślężnej, który od teraz, przejeżdżając dwukrotnie w ciągu jednego dnia, wizualizuję sobie na miejscu nowoczesnej szkoły naprzeciwko starego cmentarz żydowskiego. Wyobrażam sobie , sceny jak z filmu „Duch”, kiedy np. w czasie lekcji matematyki, spod podłogi, przewracając szkolne ławki, wydostają się truchła zapomnianych pochowanych tam mieszkańców Breslau. Ta okolica – zgromadzenie cmentarzy, dziś już odmieniona, jest tłem przygód Mocka i choć tylko okoliczny Park Skowroni, czyli dawny Neuer Friedhof St. Salvator und St. Johannes, po którym kiedyś tam regularnie biegałem, kojarzyć tu się może z miejscem pochówków. Praktycznie większość parków w okolicy centrum miasta to dawne cmentarze.
Marek Krajewski wrzuca w najnowszej powieści, swojego ulubionego bohatera w rok 1928, kiedy to siłą woli porzucił nałóg alkoholowy i powoli zapomina o żonie Sophie, która okrutnie go zostawiła. Eberhard dzięki wrodzonemu pedantyzmowi, obowiązkowości i umiłowaniu starożytności, skutecznie może pędzić żywot szanowanego radcy kryminalnego, przed którym los postawił zadanie odnalezienia porwanych bliźniąt byłej kochanki, teraz zamkniętej w szpitalu psychiatrycznym przy Kraszewskiego. Historia, jaką serwuje nam Krajewski obfituje, jak to zwykle u tego autora w sceny drastyczne i obrzydliwe – to charakterystyczny element tej prozy – wydobycie z trzewi miasta, całej skrytej perwersji, przesiąkającej z murów kamienic Nadodrza czy okolic Rynku. Wrocławianin uwielbia śledzić peregrynacje Mocka, przemierzającego czasem nieistniejące już ulice przedwojennego Wrocławia, nierzadko odszukując na specjalnych stronach ich widoki sprzed stu lat. Wymarzone wydanie „Molocha”, powinno być uzupełnione o fotografie tych miejsc Breslau, gdzie Mock, chleje i chędoży, gdzie pracuje i gdzie mieszka. Obok starych fotografii, powinny się znaleźć współczesne odpowiedniki tych miejsc – i wtedy książka byłaby idealnym konglomeratem treści i formy.
A o co chodzi w tej opowieści, oprócz poszukiwania porwanych dzieci? Pierwotny tytuł książki miał nawiązywać do Metropolis, słynnego filmu Fritza Langa z 1927 roku, lecz autor stwierdził, że tytuł„Mock. Metropolis”, będzie miał słabą siłę rażenia jako kryminał i zdecydował się na „Molocha”. Moloch jako twór miejski, pożerający swoich mieszkańców, którzy tradycyjnie u Marka Krajewskiego, obciążeni są całą paletą przywar i zboczeń. Autor stara się nawiązać do koncepcji słynnego w mieście architekta Maxa Berga , który wymyślił projekt wieżowców dla administracji miejskiej w miejscu dawnej gazowni na Lessingsplatz, gdzie dzisiaj znajdują się beznadziejne i stopniowo wyburzane wiadukty drogowe, umożliwiające przedostanie się do centrum miasta z okolic Placu Grunwaldzkiego, a sam Plac Powstańców Warszawy jest dziś mało wyróżniającym się skwerkiem. Projekt Berga nie zyskał uznania, zapewne ze względu na koszty co przyczyniło się do rezygnacji Berga ze stanowiska radcy budowlanego. Wydarzenia historyczne miały miejsce w roku 1920, choć Berg miejskim architektem został rok później, a wydarzenia u Krajewskiego przesunęły nas do 1928 roku.
Można fantazjować jak wyglądałoby miasto, gdyby wspomniane wieżowce Berga wybudowano, choć jak wiadomo wojna potrafiła zmieść z powierzchni ziemi, nie takie budowle Breslau, wspominając na przykład zrównany z ziemią pobliski wielki kościół, tylko po to, żeby zbudować pas startowy dla samolotu, który nigdy stamtąd nie wystartował. Marek Krajewski doszedł do perfekcji w budowaniu powieści – dzięki swojej konstrukcji potrafią trzymać w napięciu i nie pozwalają grymasić wymagającemu miłośnikowi kryminałów. Jedna rzecz zawsze mnie irytuje w tych opowieściach: mnożenie prologów i epilogów, które zmuszają niecierpliwego czytelnika do analizowania uzasadnienia powstania tych rozdzialików, które z powodzeniem dałoby się wkomponować w treść powieści. Mam wrażenie, że te dwa prologi i epilogi autor skomponował dla własnej przyjemności i pozwoliły mu one oderwać się trochę od głównego nurtu narracji., gdzie z kolei pełno okultystycznych i satanistycznych motywów, zaczerpniętych z gnostyckich sekt od starożytności poczynając a na XIX wiecznych praktykach sekciarskich kończąc. Obrzydliwe praktyki seksualne, odkrywane przez Mocka w burdelu Sodoma i Gomora, ofiary z ludzi, podczas orgii na cmentarzu, czy bezkarność elitarnych przedstawicieli miasta, oddających się zaspokajaniu własnych popędów – wszystko to budzi w naszym bohaterze mocny sprzeciw i za wszelką cenę, nie szczędząc zdrowia i sił, nie bacząc na rangę przeciwników, postanawia wyjaśnić zagadkę zniknięcia dzieci, co rzecz jasna musi mu się udać, dzięki czemu na koniec, już nieomal we współczesności dana mu będzie przyjemność, którą niektórzy przedkładają ponad wszystko – będzie mógł się okrutnie zemścić.