Masz to jak w banku.

Ryszard Ćwirlej zgarnia wszystko: od sympatii czytelników, po nagrody festiwalowe. Rozbisurmanił się Poznaniak, pisze coraz więcej i na szczęście coraz lepiej. Dwie nagrody Wielkiego Kalibru we Wrocławiu otrzymał za drugą część cyklu przedwojennego, tymczasem już w tym roku miałem przyjemność zmierzyć się z trzecim tomem przygód komisarza Fischera, o czym nawet napisałem w kwietniu, a teraz błyskawicznie przeczytałem, chyba już ósmą część sagi milicyjno-esbeckiej, z Teofilem Olkiewiczem, pod tytułem „Masz to jak w banku”.

Czy w tym tytule chodzi o awans generalski pułkownika Eugeniusza Żyto („proszę ja ciebie”), czy o transformację cinkciarzy, którzy z dnia na dzień legalizują swoje dotąd ciemne interesy? Zmiany ustrojowe dają okazję do poprawy swojego statusu majątkowego nie tylko zwycięzcom – również ci, odchodzący do lamusa historii, muszą zabezpieczyć się na przyszłość. Bo czym się różni, proszę ja ciebie, kapitalizm od socjalizmu? W kapitalizmie jest wyzysk człowieka przez człowieka, a w socjalizmie odwrotnie.

Pan Ryszard wciąż doskonali swój warsztat i w socjalistycznej rzeczywistości czuje się jak ryba w wodzie – a co ma się nie czuć – to rocznik 1964, więc lata siedemdziesiąte, zawsze w mojej pamięci rozświetlone wakacyjnym słońcem, piosenkami Krzysztofa Krawczyka i zespołu 2+1, musi pamiętać nostalgicznie, a te dekadę później, to przecież lata naszej młodości.

Tym razem lądujemy w dziwnym czasie roku 1989, kiedy to od 6 lutego do 5 kwietnia obradowano przy okrągłym stole, a tymczasem zmiany w rzeczywistości politycznej i gospodarczej, wymuszały na obrotnych przedstawicielach różnych profesji, działania, mające zabezpieczyć określone korzyści, czyli mówiąc najprościej, należało wykorzystać okazję, żeby się jak najlepiej ustawić w nowej Polsce.

W książkach Ćwirleja, milicjanci to porządni chłopi, prości, nieuczciwi, pijący po służbie a zwłaszcza w trakcie, niedouczeni i niedomyci. Gwiazdą rzecz jasna jest Teofil Olkiewicz i na rozdziały z nim w roli głównej, czeka się z niecierpliwością. Teofilowi autor zbudował taki życiorys, że nawet nadchodząca weryfikacja nie jest w stanie go ruszyć, bo przecież to bohater, który z narażeniem zdrowia ratował  pieniądze i życie działaczom Solidarności, o czym można było przeczytać w poprzednich tomach. Tym razem to snucie się jak we mgle naszego szwejkowatego ochlapusa ma rozwiązać sprawę tajemniczych morderstw w światku handlarzy walutą, gdzie bryluje boss cinkciarzy, czyli Gruby Rycho, przyjaciel porucznika Brodziaka.

Ktoś morduje waluciarzy i od razu wiemy, że macza w tym palce największa menda i przekleństwo Olkiewicza, czyli esbek Wirski, przewijający się przez kolejne tomy sagi demon zła. Służby chcą przejąć handel walutą i wejść w legalne kantory, ale na to nie może pozwolić gruby Rycho, zwłaszcza, że służby chcą go skutecznie wyeliminować z gry. A że skończy się to kompromisem, to każdy wie, bo i służby nie odpuszczą, a i dla Rycha porozumienie wydaje się być jedyną drogą.  W tle mamy wątki obrotnych kobiet, nie pozwalających sobie w kaszę dmuchać, milicjantów, którzy kradną twardą walutę z miejsca wypadku, błyskotliwe akcje nierozgarniętych funkcjonariuszy i scenki rodzajowe, dzięki którym tak kochamy Ćwirleja.

I dostajemy wszystko to, za czym tęsknimy, a więc klimat i rozmowy, przepełnione celnymi uwagami bohaterów, codzienne użeranie się z socjalistyczną rzeczywistością, kolejki do monopolowego i tęsknotę za peweksowskimi specjałami. Zbliża się nowe i choć nie wszyscy wierzą, że cokolwiek to zmieni, to jednak obecność wśród naszych milicyjnych herosów przedstawiciela opozycji, wyznacza ten nowy trend, który zapewne wprowadzi Brodziaka, Blaszkowskiego i rzecz jasna bohatera Solidarności, Olkiewicza, w nowy ustrój, gdzie przecież będzie się tak samo piło, o czym przekonuje nam wątek nowego na komendzie, który pomimo opozycyjnego życiorysu za kołnierz również nie wylewa.

Trochę przesadził Ćwirlej wplątując niespełnionego literata kapitana Marjańskiego w ekscesy homoseksualne, ale to tylko dodaje pieprzu do tej dobrze skrojonej powieści, gdzie pomysłowość autora sąsiaduje ze świetnym przygotowaniem logistycznym, bo książka i trzyma w napięciu, i nie wlecze się bez sensu, jak kilka ostatnio wydanych kryminałów.

Czekam teraz na przygody dzielnych policjantów w latach dziewięćdziesiątych, bo przecież trzeba się w końcu zmierzyć z czasami, które pozwolą Ćwirlejowi odświeżyć lekko atmosferę marazmu po zwiędłym ustroju i wprowadzić wreszcie bohaterów w czasy nam bliższe.

Bez obaw – wierzymy, że sobie poradzą, bo mając obok Teofila Olkiewicza, zawsze spadną z nim na cztery łapy.

Ten wpis został opublikowany w kategorii książki i oznaczony tagami , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.