Magdalena Grzebałkowska po sukcesie „Beksińskich” i reportażowym „1945”, napisała książkę o początkach jazzu w Polsce i Krzysztofie Komedzie. Jazz przestał być modny już dawno temu, ale heroiczna walka muzyków o zaistnienie w powojennej rzeczywistości, szalone lata sześćdziesiąte, narodziny legend polskiej kultury, a do tego życie enigmatycznej osobowości, jaką był Komeda, sprawiają, że książkę czyta się z przyjemnością.
Grzebałkowska uporządkowała wiele informacji o tych pierwszych próbach zaistnienia jazzu w Polsce, nie odkryła Ameryki, bo wiele faktów zostało już opublikowanych, także w innych biografiach ówczesnych animatorów, ale zebranie tego do kupy wymagało cierpliwości. Ten pierwszy okres i determinacja Komedy, żeby jednak zostać muzykiem, a nie lekarzem, musiał być chaotyczny, trochę poskładany z urywających się wspomnień. A więc Grzebałkowska skrupulatnie wymienia kto, gdzie i kiedy, z kim grał, gdzie został zaproszony Komeda i ile mógł zarobić. A jednak najciekawsze są fragmenty, w których pojawiają się giganci naszej sceny jazzowej. Za każdym razem mamy do czynienia z olśnieniem i jak to jest w życiu szczególnie utalentowanych, z miejsca się wie, że to będzie gwiazda. Do Komedy jeszcze wrócimy, ale autorka pokazuje jak wystrzeliły talenty Ptaszyna, jak wrażliwy i zdolny był Urbaniak, jak Dudziak będąc uczennicą zachwyciła Komedę.
To przedzieranie się rzez ówczesną rzeczywistość autorka skrupulatnie wypełnia smaczkami z epoki – wiemy ile muzycy zarabiali, co jedli a nade wszystko ile pili. Do tego ten świat, jakże odstający od współczesności, ma w sobie nostalgię, która zamydla siermiężność tamtych czasów – kłopoty z pieniędzmi, biedowanie w obskurnych mieszkaniach, mizerię instrumentów i niepewność jutra. A Komeda jest jakby na uboczu tych wszystkich opisów, umieszczony przez autorkę w tle wydarzeń, a przecież to przez niego rodził się nowoczesny styl w jazzie polskim, to on sprawiał, że zaczynano słuchać innej muzyki. Trochę tego świata dostrzegamy w filmie Wajdy „Niewinni czarodzieje”, gdzie zresztą Komeda miał krótki epizod z Łomnickim i pojawia się tam jako wyrocznia, filozof- muzyk, znający odpowiedź na podstawowe pytania. Ale atmosferę tamtych czasów najlepiej oddaje krótki fragment koncertu zespołu Komedy z Polańskim na kontrabasie i Łomnickim na perkusji. Entuzjazm tłumów, papierosowy dym, dziewczyny wpatrzone w muzyków i ich stosunek do własnych umiejętności, z wygłoszoną przez samego Komedą sentencją: „To już koniec”, choć przecież i tak byli najlepsi.
Krzysztof Trzciński sam sobie wybrał przezwisko Komeda. Przeznaczony do kariery lekarskiej zdecydował się oddać pasji, która wypełniła mu życie. Potrafił grać godzinami, także dla siebie, miał łatwość komponowania, co zaowocowało przy pisaniu muzyki do filmów. Kiedy już to życie poznajemy od strony organizacyjnej, przychodzi czas na sprawy osobiste i tutaj Grzebałkowska nie drąży, nie roztrząsa, starając się podawać sprawdzone fakty, ukazując osobowość muzyka w sposób bardzo zawoalowany.
Komeda był szczególnym człowiekiem, lekko na uboczu, skromnym, małomównym, żeby nie powiedzieć zagubionym. Jego małżeństwo z Zofią Tittenbrun to osobna opowieść, której autorka nie komentuje, przytaczając jedynie wypowiedzi przyjaciół pary, gdzie Zofia jawi się z jednej strony jako zły duch, ale z drugiej wszyscy podziwiają jej talenty organizacyjne oraz opiekuńczość, z jaką dbała o artystę. Wydana niedawno książka „Nietakty. Mój czas, mój jazz”, w której Komedowa nie tylko opisuje swoje życie z Krzysztofem, ale w której również pokazuje się jej charakter i determinacja, wszechstronne talenty i jakże ciekawą osobowość, wydaje się czasem wystawioną sobie laurką, ale czyż lubimy pisać o sobie źle? Była wybuchowa i konfliktowa, podobno źle traktowała Komedę, ale to jej zawdzięcza częściowo swoją karierę i to ona, jak nikt inny potrafiła o niego zadbać. Z drugiej strony Krzysztof żył z nią niejako z przymusu, z rozpędu wzięli ślub i tak już zostało, choć po drodze Krzysztof kochał się w innych kobietach, z których najbardziej sensacyjnie brzmi nazwisko Krystyny Sienkiewicz.
Grzebałkowska zbiera skrupulatnie wszystko, co o Komedzie napisano, a tam, gdzie jest to możliwe, dociera do żyjących jeszcze świadków kariery niedoszłego lekarza. Reportażystka podaje fakty bez komentarza, nie czas tu na analizę, odniesienia i własne sądy. Relacje mają bronić się same, bo nie jest to opowieść fabularna, a raczej patchwork, składający się w sumie na portret niezwykłego człowieka, który jest już legendą, o której wszyscy słyszeli, zwłaszcza podekscytowani okolicznościami jego śmierci w wieku zaledwie 38 lat.
Muzyka Komedy nie jest łatwa – to przecież nowoczesny jazz, ale te balladowe kawałki ze słynną kołysanką na czele, stawiają artystę w pierwszym rzędzie najsłynniejszych polskich muzyków. Otwierająca się przed nim kariera hollywoodzka mogła sprawić, że stałby cię tam bogatym celebrytą, ale jemu przecież nie o to chodziło w życiu. Muzyka filmowa była pretekstem do zarabiania pieniędzy i odskocznią od tego wszystkiego, co tak naprawdę chciał skomponować.
Książka bogata jest w smakowite historie, bo życie bez Internetu zdawało się wówczas przepełnione towarzyskością i byciem razem, choć piło się tęgo, to jednak nawet słynne demolki, mają w sobie coś z romantycznej aury, przez lata nabierającej szczególnego posmaku. I ta historia z nagraniem płyty polskich muzyków z samym Stanem Getzem, gdzie Grzebałkowska pokusiła się odsunąć lekko od Krzysztofa, zaczynając od burzliwego życiorysu Amerykanina, który tak naprawdę nazywał się Gayetsky i miał ukraińskie korzenie, a potem relacjonuje perturbacje z przekonaniem Stana, żeby zagrał z Polakami i podaje relację Zofii Komedowej o piciu wódki z saksofonistą.
Z pewnością o Komedzie można było napisać inaczej, ale wydaje się, że to właśnie Grzebałkowska dociera do samego sedna tego przedwcześnie zakończonego życia. Można było skupić się na muzyce, ale musiałby to zrobić muzyk zawodowy, można wywlekać osobiste fakty i je obrócić na wszystkie strony, tylko co wtedy byśmy dostali? Autorka wszystko doskonale wyważa i wszystko skrupulatnie sprawdza, włącznie z wizytą w Los Angeles i odwiedzinami na miejscu słynnego upadku i uderzenia w głowę, o które tak bardzo obwiniał się Marek Hłasko.
Książka przypomina nam nie tylko wzruszenia związane z oglądaniem „Niewinnych czarodziejów”, czy „Noża w wodzie”, ale podpowiada i zachęca, żeby posłuchać „Take five”, zaprzyjaźnionego z Komedami Dav’ea Brubecka, albo sięgnąć po słynną płytę „Astigmatic” z 1966 roku, gdzie talent Komedy uchwycony został najbardziej profesjonalnie. Namysłowski i Stańko, Gunter Lenz i Rune Carlsson, zagrali z Komedą jazz niekomercyjny, wpisali się do historii nie tylko polskiego jazzu i tutaj tkwi prawdziwy Krzysztof Trzciński, w tej muzyce odnajdujemy jego osobowość i talent, choć przecież na pytanie o Komedę, wszyscy wskażą Kołysankę z „Rosemarys Baby”.