Hipopotam Varga

Z nieokiełznaną  radością rzuciłem się na” Dziennik hipopotama”, bo czytanie Vargi w każdy przedpołudniowy,poniedziałkowy kwadrans , kiedy to dociera do mnie Duży Format Wyborczej, stanowi przyjemność, którą porównałbym do przyjemności prawie cielesnych, jak jedzenie truskawek w czerwcu. Rzuciłem się na ten czarny tom, wygodniejszy w użyciu po zdjęciu obwoluty i tylko strach przed przeżarciem sięVargą sprawił, że nie wgryzłem się w tekst  bez ograniczeń czasowych,odrzucając inne lektury, choć w tym czasie miałem kilka nowych powieści pod ręką i nie były to wyłącznie kryminały.

Na szczęście, albo i nie, nie zachłysnąłem się tym deziennikiem bezkrytycznie i dość szybko zaczęły mnie uwierać wszystkie niedoskonałości tych wynurzeń pisarza, a przecież jak to w dzienniku, jego autor ma prawo robić z tekstem co tylko mu się podoba, a czytelnik albo to łyka, albo rzuca w diabły.

Bo czegoż to spodziewałem się po wynurzeniach faceta,  z matki Polki, która pojawia się parokrotnie na łamach dziennika, i ojca Węgra,(bez wspomnień) a więc czym mógłby zaskoczyć mnie ten  pisarz  o charakterystycznym stylu, którego książki lubię, ale które nie powalają na kolana? Wiedziałem, że będzie utyskiwał na kościół i wyśmiewał prawicowe beztalencia literackie, ale spodziewałem się więcej osobistych bebechów, co nie jest może zbyt poprawne, ale co zrobić, kiedy zżerała mnie  ta jakaś „pudelkowa” ciekawość jak wygląda ta egzystencja od strony  bardziej osobistej. Varga to nie Pilch i nie da się porównać ich dzienników, ale przecież  już nie takie tuzy literackie poległy na prezentacji własnych wycinków codzienności, żeby nie wspomnieć tu Twardocha(„Wieloryby i ćmy”) albo Dehnela (”Dziennik roku Chrystusowego”), Varga nie wzorował się na kolegach, bo przecież to kompletnie inny charakter faceta i inna jego proza, jakby bliżej mu do wspomnianego Pilcha, bo jednak łatwo rozpoznam frazę Vargi, podobnie jak zawsze będę wiedział, ze czytam Pilcha.

Dlaczego Vardze nie wyszło z tym dziennikiem, pomimo zaprzęgnięcia hipopotama do tytułu tych zapisków? Wydaje się, że autor potraktował to pisanie lekko po macoszemu, nie przyłożył się, uważając, że dziennik pisze się sam, i że nie musi tam wkładać swych talentów literackich, cyzelować prozy, uświetniać ją  jakąś szczególną atencją. Na pewno wiele  utraciły te zapiski, kiedy Varga usunął z nich szereg mocno osobistych fragmentów, dotyczących życia uczuciowo-towarzyskiego, zwłaszcza, że jak wspominał w wywiadach, w opisywanym czasie  przeżywał dość intensywne zawirowania , uczuciowe, a w jego kręgach  pojawiały się kobiety znane nie tylko ze swojej urody, jak np. posiadaczka „najpiękniejszego biustu  w polskim kinie”. O kobietach tu mało, a o zawirowaniach z nimi wcale, o używkach prawie nic, bo najbardziej perwersyjne wydarzenia w tym opisywanym żywocie to poranne spacery do warzywniaka i spotykanie na ulicy starego Jerzego Połomskiego.

Jeszcze większe perwersje dotyczą zakupów płytowych pisarza i delektowanie się muzyką poważną, zwłaszcza w kontekście dramatu związanego z uszkodzeniem pudełka na płyty, przez co cała przyjemność słuchania 222 płyt Bacha schodzi na psy. Sam  Varga potrafi  kpić z tego snobizmu, polegającego na tym, ż e jeśli chce się przedstawić jako wysmakowany intelektualista, powinien namiętnie słuchać Bacha. W Dzienniku, a jakże, pojawiają się inni pisarze, a po przeczytaniu całości widać jak bardzo Vardze uwiera osobowość Twardocha, którego nieustannie wspomina i komentuje. Nie zabrakło też krytycznych uwag o prozie Masłowskiej czy Mysliwskiego, z czym mógłbym się z łatwością zgodzić, zwłaszcza w przypadku tej drugiej postaci. Varga utyskuje na tę cała popularną pisaninę z Blanką Lipińską na czele. Sam jeździ na spotkania literackie, gdzie promuje „Sonnenberga”, a ja uświadamiam sobie, że przecież nie zapoznałem się z jego biografią Niziurskiego, a szkoda, bo już pewnie tego nie uzupełnię. W pisanym od lata 2018 roku dzienniku autor wspomina o powstającej książce o katolickim gimnazjum i znając jego stosunek do kościoła katolickiego boję się tej prozy choć mam nadzieję, że talent Vargi i jego zmysł literacki nie uczynią z tej prozy wyłącznie pamfletu na Kościół, ale że znajdzie się tam historia godna opowiedzenia. Ten miłośnik ‘Kleru” Smarzowskiego  toczy swój osobisty dialog z kościołem, wytykając mu to wszystko  co prowadzi do jego upadku, nie omijając rozmów z co światlejszymi  przedstawicielami kleru, próbując zrozumieć jego funkcjonowanie.

Varga daje nam bardzo mało ze swojej codzienności, czasem wspomni o pogodzie albo jedzeniu wymyślnych potraw wegańskich, dużo spaceruje po swoich ulubionych ulicach, spotyka przyjaciół, czy to Pablopavo czy też Muńka, uczestniczy w imprezach towarzyskich z celebrytami  i nieustannie utyskuje np. na brak prawdziwych sporów literackich. Niechże sobie utyskuje  i marudzi po vargowemu, ale on użala się, bo z tych zdań prześwituje jednak jakiś żal niedocenionego literata, który nie sprzedaje się jak te pospolite Mrozy czy Bondy. To jest chyba najgorsze w tym dzienniku, że utalentowany pisarz potrafi tak bardzo skarżyć się na rynek literacki, konstatując wszystkim znaną prawdę, że czytelnik nie poszukuje wymyślnej formy literackiej, ale dobrze opowiedzianej historii. Dlaczego „Sonnenberga” nie czyta się z pasją, dlaczego nie sprzedał się w setkach tysięcy egzemplarzy, jak pani Blanka?Czy dałoby się z tej budapesztańskiej historii, zrobić ekscytujący film? Krzysztof Varga dotarł do takiego etapu w swoim życiu, kiedy  musi już bilansować sobie i życie i twórczość, a kiedy to robi, nie potrafi powstrzymać się od biadolenia, co jest gorsze  nawet od męczarni związanych z nową prozą. Na pocieszenie Pana Krzysztofa powinienem dodać, że pomimo tych zapisków a nawet dzięki nim, mój stosunek do niego nie zmienił się i nawet zaplanowałem sobie, ze zakupię w księgarni z tanimi  i przecenionymi pozycjami jego 45 pomysłów na powieść. Strony B singli” , nagrodzoną nawet gdzieś tam, a przeoczoną.

Kiedy skończyłem czytanie  „Dziennika hipopotama” poczułem przykrość, bo lubiłem jednak z tym pisarzem łazić mentalnie po Warszawie, wyszukiwać charakterystycznych żebraków po drodze i wysłuchiwać tego marudzenia, psioczenia na  rynek literacki, gdzie nie dostaje się tylko Oldze Tokarczuk. Dziennik kończy się jednak z pierwszym uderzeniem pandemii, przez co promocja książki lekko okulała, co nie przełożyło się na odpowiednia liczbę spotkań autorskich, bo liczyłem  na spotkanie twarzą w twarz z tym  moim ulubionym pisarzem, wizytującym zapewne grudniowe targi książki we Wrocławiu, a nie tylko hipopotamy w Afrykarium.

 

Ten wpis został opublikowany w kategorii książki i oznaczony tagami , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.