Mary Lou Longworth jest kanadyjką, urodzoną w Toronto, ale od 1997 roku mieszka w Aix-en-Provence, miasteczku położonym około 30 km od Marsylii. Z wyglądu przypomina jedną z działaczek Nowoczesnej, a duże okulary mają dodać jej powagi. Naliczyłem sześć kryminałów, które pani Mary napisała, ale u nas ukazał się dopiero jeden, właśnie „Śmierć w Chateau Bremont”, a wkrótce wydawnictwo uraczy nas tomem kolejnym: „Morderstwo przy Rue Dumas”.
„Śmierć w Chateau Bremont” to debiut kryminalny kanadyjki i autorka sprawnie poradziła sobie z tremą. Kilka mielizn, zbyt roztrzepane zakończenie, co jest cechą wielu początkujących, chcących zamknąć opowieść spektakularnymi podsumowaniami, jakby czytelnik sam nie mógł sobie wyobrazić dalszych losów bohaterów, więc kilka niuansów denerwujących, ale jak na początek, można polecać kolejne książki kanadyjki.
To kryminał, w którym czytelnik sam musi znaleźć zabójcę, a jak wiadomo, autor uczyni wszystko, żeby nie nastąpiło to zbyt szybko. Osobiście wolę, jak czasami u Nesbo, wiedzieć od początku kto jest kanalią. Większość czytelników lubi zagadki, ale koniec końców zawsze odczuwają rozczarowanie, kiedy okazuje się, że morderca jest wyciągany jak królik z cylindra.
Hrabia zostaje wypchnięty z okna we własnym zamku. Jego brat ginie wkrótce potem – a więc mamy dwa morderstwa. Poznajemy bohaterów cyklu, a więc piękną Marine Bonnet, oraz jej byłego kochanka, sędziego Antoine’a. Ta para będzie rozwiązywać zagadki, jeśli tylko wciągniecie się w kolejne tomy przygód. Przyznam się, że z początku raziła mnie maniera nie tłumaczenia pewnych zwrotów francuskich, podawania nam takich smaczków, snobizmów, należących zapewne do rytuałów, ale mało strawnych dla zwykłego czytelnika. Postaci witając się wymienią bises– zapewne jest to pocałunek powitalny, dostajemy, Putain, Merde, Ah bon, A oui, cours, cafe creme, a to tylko wybrańcy z pierwszych kilku stron, jakby tłumaczka chciała zrobić nam kurs podstawowych zwrotów francuskich. Te wtręty nadają pewien styl narracji, która jest mocno wsiąknięta w krajobraz i zwyczaje mieszkańców prowansalskiego miasteczka.
Obracamy się w sferach wyższych, gdzie się pije wino i o nim rozmawia, jada w eleganckich restauracjach i raczej nie smaży jajecznicy w domu. Są państwo i służba, duże rezydencje, winnice, Lazurowe Wybrzeże, mafia rosyjska i policjant, który jest znawcą wina, kocha operę i potrafi powiedzieć, kto grał w Ojcu Chrzestnym Sonnego. Przypomniałem sobie naszych policjantów od zabójstw, czyli chłopaków z Pitbula, zastanawiając się, czy ich metody nie skróciłyby tej książki przynajmniej o połowę.
Zagadka kryminalna jest tutaj tylko pretekstem do pokazania miejsca, gdzie żyje się trochę inaczej, do porozmawiania o jedzeniu, winach, krajobrazie – to soczysta wizja krainy leniwej, zmysłowej, ciepłej i słonecznej – tutaj prawie trzysta dni w roku świeci słońce. Do tego denerwujący trochę sędzia, miłośnik kobiet, cygar, ekspresso, nie piękny szczególnie, z brzuszkiem, ale mający władzę i charyzmę, co jak wiadomo przyciąga jak magnes kobiety w różnym wieku. I Marina, pani profesor, wciąż w nim zakochana, ale jak wiadomo, nie możemy skonsumować tego związku, bo autorka musi trzymać napięcie emocjonalne między bohaterami.
Zagadka jest nie do odgadnięcia – nie wysilajcie się. Jak zwykle w tego typu kryminałach, pojawiają się nowe fakty, które dopiero mogą wyjaśnić motywy mordercy, ale wtedy jest już za późno na domysły, bo książka się kończy i oczywiście trzeba w ostatniej chwili uratować Marinę, czyli mamy na koniec mocne uderzenie, w przenośni i dosłownie.
Wciągnąłem się w te dyskusje o winie i przestał mnie razić styl opowiadania – od połowy książki czytałem ją z niejaką przyjemnością. W tego typu kryminałach ważna jest atmosfera i otoczenie, podane wykwintnie, z szerokim gestem smakosza. To ma styl, podobnie jak kryminały Simenona, jakiś francuski sznyt, choć w książce M.L Longworth na bogato, a w przygodach komisarza Maigreta raczej biednie, ale czasy się zmieniły i kraj się wzbogacił.
Można książkę zabrać na plażę, jeśli ktoś lubi wylegiwać się na słońcu, ale można też wrzucić do plecaka, żeby poczytać o dobrych rocznikach wina, podczas długich przejazdów koleją, siedząc w Warsie nad schabowym z kapustą.