W podróż zabieram książki. Co najmniej trzy papierowe oraz Kindla. Teraz dorzuciłem jeszcze audiobooka. Najgorsze co się może zdarzyć w podróży to przeczytanie wszystkiego w połowie drogi. Tym razem warunków do czytania nie było zbyt wiele – samoloty, trzęsący się autobus w drodze z Kathmandu do Pokhary, chwile przed zaśnięciem ale nie w górach, bo w górach zimno, ciemność oraz zmęczenie pozwalały jedynie zasypiać przy „Włoskich butach” Mankella. No właśnie – najnowszy Mankell rozzłościł mnie do tego stopnia, że po 22 z 64 odcinków postanowiłem nigdy więcej nie katować się tym utworem literackim. Zastanawiam się czy to jedynie wina Leszka Filipowicza, który czyta w sposób urągający wszelkim regułom dobrego audobooka, a nawet więcej, on czyta przerażająco źle, z manierą, niechlujnie, podkreślając tam gdzie nie trzeba, akcentując jak przedszkolak, wprowadzając interpretację przypadkową. To okropne czytanie połączone ze złą literaturą tak mi się dało we znaki, że nie byłem w stanie kontynuować, że sam tembr głosu Filipowicza przyprawiał mnie o dreszcze obrzydzenia. Z Filipowiczem zetknąłem się już przy okazji „Reki mistrza” Kinga i w tym przypadku także czytający zniechęcił mnie skutecznie do Kinga – dobrnąłem do końca, ale do dziś mam uraz.
Mankell napisał niedobrą książkę i rozstanie z Wallanderem kompletnie mu nie służy. Może w czytaniu to wygląda trochę inaczej, może nie dostrzega się wtedy bezradności stylistycznej, banalności treści, schematu godnego próby literackiej licealisty, ale rozluźniając się w pozycji biernego słuchacza, widziałem bezmiar pospolitości tej prozy, jej mielizny, oczywistości i manieryczną pozę grafomana.
„Wokół Annapurny” Jerzego Samosiuka miałem na półce od lat, jakby czekała swoich dni, cierpliwa i łatwo dostępna. To relacja z wyprawy dookoła Annapurny z roku 1983 dokonanej przez dwóch Polaków w czasach, kiedy za herbatę po drodze płaciło się pół rupii, gdy tymczasem dziś ta przyjemność kosztuje rupii 50 a wyżej nawet 100. Te 30 lat zmieniło wszystko: od wyposażenia trekkingowego poprzez bazę turystyczną po drodze i mogłem jedynie współczuć uczestnikom ciężkich plecaków, przemoczonych butów i ascetycznego menu. Z drugiej strony to był czas przed boomem turystycznym w tamtych regionach, a więc chłopaki mieli okazje zaczerpnąć znacznie więcej egzotyki niż ja. Książka jest napisana prosto, nie ma głębokich refleksji, mistycznych przeżyć czy smaczku pojawiającego się w przypadku wybitnych literatów – autor dodał trochę informacji etnograficznych, pogłębił relacjami ze zdobycia okolicznych ośmiotysięczników i już. A jednak identyfikowanie się w tej relacji, wspólnota widoków, miejsc, przyprawiona szczegółami, dawała radość nie tylko mnie, bo pożyczałem chętnie tę cienką książeczkę wszystkim chętnym, aż się lekko wypaczyła, zawilgotniała, naddarła, co przyjmowałem z niejaką lubością, bo wszystko to świadczyło, że spełnia swoją wymarzoną przez autora funkcję.
Na koniec zostawiłem „Patagonię” Chatwina, otrzymaną w prezencie, czekającą cierpliwie na swoją kolej. Na allegro to biały kruk, po fragmentach w „Książkach” fascynowała, w rzeczywistości to dowód na to, jak doskonałym obserwatorem i reporterem był Chatwin, który stwarza z każdego odcinka swojej wędrówki arcydzieło literackie. Koncentrując się na historii idzie śladem wydarzeń niczym pies tropiący, który na własne oczy musi zobaczyć miejsca, które opisuje. Krótkie rozdziały pozwalały mi odpoczywać a ciekawość co kryje się w następnych, posuwała się zgodnie z moim zmęczeniem, związanym z różnicą czasu. Kiedy leci się nocą a obok drzemie hinduska z niedogryzionym ciastkiem w ręku, można się zastanawiać, czy Chatwin odnalazł w Patagonii to czego szukał albo czy mąż hinduski poradzi sobie ze świecącą nad nim lampką, czy też należałoby mu pomóc. Po krótkim wahaniu zostawiałem sprawy samym sobie, bo ingerencja w rzeczywistość zawsze odmienia ją w sposób nieprzewidywalny, a skutki często odgradzają nas od sedna, więc lepiej pozwolić unieść się fali zdarzeń, zamieniając się w średnio bystrego obserwatora.
Nie piszę o Nesbo bo wiadomo, że tu fuszerki nie będzie. Pierwsza książka o Harrym czyli „Człowiek nietoperz” została pochłonięta w pierwszych dniach, tych aklimatyzacyjnych; dowiozłem ją do Pokhary i zostawiłem kilka ostatnich stron do powrotu z gór, co uczyniłem bez żalu, bo już wiedziałem kto zabił. Czekam teraz na „Policję”, mam też „Łowcę głów”, na podstawie której powstał dosyć dobry film, oglądany chyba w Krynicy, ale tego nie pamiętam, bo miejsc przybywa, czas wykonuje swoje fikołki a pamięć to dziwka przekupna.
politi nesbo okazalo sie rowniez dziwka. za droga zarowno w kwestii pieniadza jak i zabiciu umilowania do serii z hole.