„Opowieść o trzech podróżach po inne życie” – taki podtytuł książki Tomka, nie Tomasza, sugeruje intencje opisania w książce decyzji podejmowanych przez bohaterów, decyzji ważkich, przełomowych, powiedzmy sobie szczerze, decyzji ostatecznych. Michniewicz sugeruje, że opisane osoby zabłądziły, że się zagubiły w życiowym gąszczu przyziemności i tylko Podróż spowoduje, że zrozumieją swój błąd i jednym gestem naprawią to, co sknocili przez lata pustej egzystencji. Bo przecież mogą robić coś zupełnie innego, co według Michniewicza będzie lepsze, wartościowsze i ciekawsze.
Tomek chce, żeby odnaleźli się, żeby zaczęli żyć tak, jak on uważa, że żyć się powinno. A więc mamy tu mentora, usadowionego na swojej pozycji tego, który wie lepiej, obserwatora, gotowego pokazać możliwości, alternatywy, kogoś mądrzejszego i przekonanego, że wystarczy tylko wyrwać człowieka z danej rzeczywistości, żeby ten przejrzał na oczy.
Spektakularną porażkę tej ideologii widzimy w ostatniej części książki, kiedy na siłę uszczęśliwiany ojciec, zamiast wdzięczności, okazuje zniecierpliwienie, jakby mówiąc to, co od początku widzimy: zostaw nas chłopcze w spokoju, nie podważaj tego wszystkiego kim jesteśmy, bo nie da się kształtować innych według swoich upodobań. A jeśli jeszcze przy tym chcesz cos naprawić, zmienić, poszukaj głębiej, może nawet w sobie bardziej niż w nas.
I to mi zgrzytało cały czas w trakcie lektury, ta filozofia uszczęśliwiania na siłę.
Trzecia książka Michniewicza, którą mam już na półce wskazuje jednak na to, że spośród wielu serii podróżniczych, opowieści Tomka stawiam wysoko, albo inaczej, że lubię jego tok narracji. W podróżach najchętniej wspomina się rzeczy, które niosą ze sobą emocje, najczęściej przygoda staje się wówczas, kiedy spotyka nas cos nieprzewidzianego a zazwyczaj jest to sytuacja kłopotliwa, nierzadko niebezpieczna. Jeżdżąc po świecie narażeni jesteśmy na szereg nieprzyjemności i tak naprawdę wolimy ich unikać, a jeśli się zdarzają, to w chwili, kiedy się dzieją nie jest nam do śmiechu, ale potem, kiedy przy piwie uda nam się zgromadzić jeszcze nie znudzonych słuchaczy, sytuacja wygląda fantastycznie.
Michniewicz rozpoczyna najnowszą książkę takim właśnie ekscesem, związanym z wymuszeniem łapówki w Laosie. Pięknie udramatyzowana sytuacja prowadzi nas przez przygodę, w której bohater musi stracić, żeby urzędnik mógł zyskać. Niestety czasem traci się zbyt wiele a niepewność i strach potęgują niebezpieczeństwo. Czyta się to wspaniale – oto jest esencja podróżowania, sytuacja pozornie bez wyjścia, zagrożenie i zwroty akcji, ucieczka i wybawienie. Potem jest już gorzej, równia pochyła.
Podróż pierwsza, ma na celu wyrwanie Marcina z roli księgowego, więc nasi chłopcy jadą do Kamerunu, tam oczywiście inny świat, życie na opak dla białych, rzeczywistość codzienna dla tubylców i zdjęcie Marcina z podpisem: „Marcin już szczęśliwy, bo cały brudny i mokry”. Nie wierzę w takie numery, deklaracje wyrwanego ze swojego świata białego, który odnajduje się w świecie kompletnie oderwanym od tego, co do tej pory miał i robił. Oczywiście uwielbiamy ten cały syf, który musimy przejść, żeby poznać egzotykę innych światów, ale zawsze drzemie w nas nadzieja powrotu do tego lepszego ze światów, w których dane nam było się urodzić i dziękujemy Opatrzności, że nie musimy wegetować na skraju nędzy. Bo zawsze zostaniemy turystami, zawsze mamy dokąd wrócić. Bowles przytacza w jednej ze swych książek definicję podróżnika: prawdziwy podróżnik od turysty różni się tym, że nie wie kiedy wróci ze swojej wyprawy i czy w ogóle kiedykolwiek wróci. Marcin zmienił swoje życie, być może pod wpływem wyprawy z Tomkiem, a być może prędzej czy później zrobiłby to samo.
Dziewczyna Tomka trafia do Arabii Saudyjskiej i tu mamy długi rozdział o sytuacji kobiet w krajach, gdzie pieniędzy jest tyle, że nawet nie możemy sobie tego wyobrazić. To dobry fragment dla feministek i nie tylko. I znowu widać, jak bardzo nie przystajemy do tamtej rzeczywistości i wnioski, które wyciągamy, niekoniecznie muszą być podszyte oburzeniem. Świat się tak urządził jak chciał a my jesteśmy jedynie obserwatorami, podróżując, zwiedzając i irytując się, że nie jest tak jak u nas.
O fragmencie z ojcem pisałem – Nowy Orlean i niby marzenie zagrania z prawdziwymi bluesmanami przeradza się w ciąg porażek mentalnych, ale to już chyba sytuacja między ojcem a synem a nie między miejscem a gitarą ojca Tomka. Ten fragment może być bolesny nie tylko dla dwóch bohaterów o tym samym nazwisku – to jest też bolesne dla czytelników.
Książkę Michniewicza warto przeczytać dla tych kilku obrazków, dla sprawnej narracji, żeby wejść w światy, które opisuje prostym językiem, ale umiejętnie i interesująco. Trochę nudnych fragmentów jest jak podróż, gdzie się najczęściej spędza czas w niewygodnych autobusach, nocnych pociągach, brudnych hotelach, gdzie nie ma nic ciekawego oprócz wciąż tych samych krajobrazów, podobnych do siebie ludzi czy okropnego jedzenia. Ale przychodzi jedna chwila, kiedy zapominasz o wszystkich niewygodach i stajesz twarzą w twarz z czymś, co może obrócić do góry nogami twój światopogląd, albo cię po prostu zachwycić – te kilka minut wynurzania się z cienia i wchodzenie pod rozświetloną bryłę Annapurny pozwala zapomnieć o dniach wspinania się po niezliczonych schodach. I dlatego jeździmy. Ale wracamy.
Lubię Michniewicza, więc książkę traktuje jako obowiązkowy Must have