Pijackie zwidy Vargi.

Krzysztof Varga co tydzień pojawia się na łamach Dużego Formatu Gazety Wyborczej i nie ukrywam, że czwartkową zupę zjadam czytając przemyślenia pisarza, doskonale wiedząc, że będzie obśmiewał albo kompromitację kościoła, albo nieudaną produkcję filmową, bądź wybryk jakiegoś prawicowego oszołoma. Varga jest wyraźny w swoich poglądach, z ugruntowanym stylem; monotonnym krytykiem rzeczywistości, z której potrafi zakpić, ale robi to tendencyjnie, co w tym przypadku zupełnie mi nie przeszkadza.

„Masakra” jest książką pijacką, a autor doskonale przygotował się do opisów stanów alkoholowych swojego bohatera, zapewne studiując mądre książki z dziedziny, bo nie sądzę, żeby sam zaznał tych przyjemności, które dopadają Stefana Kołtuna, w jego upadku i upodleniu. Obudzony syreną alarmową, w dzień rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego, Stefan rozpoczyna walkę o powrót do świata, z którego się wyautował tygodniowym ciągiem pijackim. Od początku wiemy, że będzie to przegrana walka, że to picie dziś się nie skończy.

DSC_0030

Kołtun zgubił telefon i pieniądze, a jak wiadomo, dziś bez telefonu ani rusz, dlatego musi wyjść w upalny wieczór warszawski, żeby uratować swój skacowany organizm, żeby wypić coś, co złagodzi ból uciemiężonego alkoholem ciała. Varga snuje swoje refleksje niczym rasowy felietonista, czyta się to z niejaką przyjemnością, wyławiając czasem perełki, potakując i podśmiewając się również: „Bóg ma z pijanego uciechę, pijany przynosi mu tanią rozrywkę, skacowany jedynie obrzydzenie, i nie ma nikogo, kto by umiał tak bardzo się brzydzić ludzkimi ułomnościami jak Bóg, a jeśli Bóg się Toba brzydzi, człowieku, to masz przesrane, myślał Stefan” Oczywiście tanie to jest i efekciarskie, ale jakże przyjemne w czytaniu, błyskotliwie pretensjonalne, smutne i podszyte chichotem. I w tym stylu już do końca – po drodze rozmowy  z kilkoma  znajomymi i jednym pomnikiem Bolesława Prusa. Kiedy się znużymy wywodami kolejnych postaci, Varga zaserwuje nam nagłego trupa, żeby pobudzić lekko już otępiały mózg – końcówka rozczarowuje, szwy się rozłażą, robi się nam przykro, że autor nie uniósł bohatera, że sobie nie poradził z mocnym finałem, nie zaserwował czegoś okrutnie rozdzierającego, czegoś spazmatycznego, co nadało by powieści ostateczny charakter. Diabeł spychający Stefana na manowce, czyli do burdelu, wydaje się zbyt łagodnym szatanem, zbyt wyrozumiałym i hojnym.

Książka to warszawska, mieszkańcy stolicy odnajdą się w niej bez kłopotu, mogą sobie nawet zafundować wycieczkę szlakiem Stefana – nam Wrocławianom, zostaje tylko wyobraźnia, choć podobne lokale gastronomiczne i u nas egzystują. Tylko z Prusem nie pogadamy, najwyżej z Fredrą, ale czy Fredro był kiedykolwiek we Wrocławiu? Czy my mamy jakiegoś wrocławskiego pisarza na pomniku? Schillera mamy ale czy on nasz? Można by Różewicza postawić, ale gdzie? Zresztą kto by się tam przejmował literaturą i pomnikami.

Stefan w pomroczności swojej gada z pomnikiem Prusa, a jak wiadomo Varga do Prusa ma stosunek życzliwy, czego dawał wyraz nie raz i nie dwa. Prus mu mówi, ze katorżniczo swoje życie na pisaniu spędził i nie chlał jak bohater, bo jak by chlał, to nikt by mu pomnika nie postawił. Spotkane po drodze przez kaca osoby nie pomagają Stefanowi otrząsnąć się z picia, jak wiadomo u nas, każdy Polak raczej do picia cię zmusi niż miałby zniechęcać, więc Prezes, wręcza muzykowi Stefanowi parę stów, które przecież na picie pójdą, zamiast pomóc mu się odnaleźć. Nikt mu nie pomaga, nikt nie troszczy się o jego przepity organizm a wszyscy chleją z nim, bo jak wiadomo, jesteśmy narodem pijącym non stop.

Po drodze oczywiście wszyscy toczą dyskusje, konwersują, o wszystkim tym przeczytamy w felietonach Vargi, tutaj mamy kondensację tych przyjemności, możemy się w vargowych sentencjach zanurzyć po szyję, nasycić ironią i celnością podsumowań. W mieszkaniu magistra Wątroby, Stefan wraz z Docentem, wiodą dyskurs, zakończony zresztą zgonem, ale wcześniej, przyszły trup, snuje wspaniałą wizję powieści kryminalnej, w której proboszcz morduje swoich wiernych z parafii, potem odprawia im pogrzeby, policja nie chce uwierzyć w winę księdza ale kuria wie, tylko żal jej dochodów z pochówków. To już wiemy, że ironiczne przywalenie w kościół nic Vargi nie kosztuje, bo Polak swoje o kościele wie i nie o takich historiach w swojej parafii słyszał, a jak nie w swojej, to w sąsiedniej.

Wizja naszego kraju jednostronnie pokazana przez pisarza, skupia się na tej części społeczeństwa, która mianuje się jego esencją i jądrem, a tymczasem obecne wybory prezydenckie wybitnie pokazują, że jak to pisał klasyk: „życie jest gdzie indziej”. Varga może sobie pisać o chlaniu w stolicy i dylematach upadłych gwiazd, teoriach nawiedzonych proroków, dyskusjach intelektualistów, zblazowanych w swojej egzystencji miastowych, ale jest to tylko impresja wyrwana z rzeczywistości, z która na co dzień mało kto ma do czynienia.

Nie wiemy jak się skończyła historia Stefana – zapewne wyszedł z nałogu na jakiś czas, być może nieślubna żona wróciła i jego życie potoczyło się dalej. Końcowa wizja sunącego przez ulice Wraku, nieodparcie kojarzy mi się z nową rzeczywistością, która niebawem nas dosięgnie w roku wyborczym, bo przecież kiedyś musi to nadejść, jak alkoholowy ciąg Stefana, po którym zostanie kac, którego nie tak łatwo zwalczyć.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii i oznaczony tagami , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.