A już miałem sobie odpuścić pisanie o „Policji” Nesbo, potraktować go zwyczajowo, docenić, polubić, spędzić ten czas z Harrym Hole jak zawsze w dobrej atmosferze. Bo wszyscy nagle zaczęli zachwycać się Policją, co mnie nie dziwi, bo jest czym, bo Nesbo niczym Dostojewski literatury kryminalnej, daje poczucie obcowania z konstrukcją przemyślaną, inteligentnym zagmatwaniem, emocjami, których trudno szukać u innych autorów mordujących swoich bohaterów. No i jak wszyscy dookoła rzucili się na Nesbo, że on taki doskonały jest, wyjątkowy, to sobie pomyślałem, że tym razem facet przegiął.
A więc to już 10 kryminał z Harrym, który czytałem i za każdym razem smakował wyjątkowo – dostaję najlepsze co się może zdarzyć czytelnikowi, który docenia sztuczki autora, jego styl, dowcip i talent literacki. W „Policji” Nesbo zamordował kolejną, najbliższą Harremu osobę czyli Beate Lonn (oczywiście że zdradzę kto zabijał policjantów, zawsze to robię); systematycznie wykańcza wszystkich do których poczujemy sympatię, przyjaciół Harrego, jego najbliższych, o mało nie załatwił miłości jego życia i to już dwa razy, jej synowi kazał do niego strzelać, a mało który policjant, zwłaszcza przełożony naszego bohatera nie ma zamiarów łagodnie określanych jako niecne.
Zło perfidne pleni się w Oslo, wokół słynnej skoczni narciarskiej co rusz kogoś mordują, w lasach czają się degeneraci a policja jest skorumpowana – to normalne w powieściach, żeby stworzyć łańcuch i labirynt odpowiednio atrakcyjny. I ja to rozumiem, ale sztuczki Nesbo w końcu zaczynają drażnić, choć powiedzmy, że stają się przewidywalne, rozpoznajemy ruchy i metody autora, żeby doprowadzić nas, czytelników na manowce uczuciowe, bo jak każda dobra literatura, wciąga nas w historię i emocjonalnie zaczynamy kibicować naszym ulubieńcom.
Nesbo to oszust. Podpuszcza nas wielokrotnie, od początku gra nutą fałszywą, sugeruje, że pacjent szczególnie chroniony to Harry Hole, co więcej, po jego zamordowaniu każe nam wierzyć, że to Harrego zabito. Piękne sztuczki, mataczenie, robienie nas w konia, podpuszczanie. Nesbo zdaje się robić wszystko, żebyśmy uwierzyli, że spaloną w barze dziewczynką jest córka psychologa Aune i prowadzi nas przez okrutną drogę zrozpaczonego ojca aż do wyjaśnienia, do skraju wyczerpania emocji; pokazuje palcem kto może być psychopatycznym mordercą, ale są to manowce, kierunki możliwe ale fałszywe; niestety Nesbo robi wszystko, żebyśmy uwierzyli, że zaraz zostanie zabity kolejny najbliższy współpracownik Harrego: Bjorn Holm, że nie upiecze się sympatycznej Katrine, że dziwny pacjent doktora Aune odstrzeli mu łeb. Wszyscy są podejrzani, wszyscy są zagrożeni. Dochodzimy do skraju, paradoksalnie nagromadzenie efektów wprowadza niepokój u czytającego, co jeszcze może się wydarzyć. A jeśli znamy sztuczki Nesbo, to wiemy, że zabija ktoś, kto jest obecny na kartach od początku, wydaje się sympatyczny, pomocny, bliski – tutaj Nesbo robi wszystko, żeby cień podejrzenia nie padł na mordercę. Wystarczy przeprowadzić prostą analizę, żeby odkryć winowajcę – towarzysz Harrego ze szkoły Arnold Folkestad. I to usiłowanie wmanewrowania Harrego w ciemną stronę mocy, te jego rozterki gwałciciela, nieco na wyrost i finałowa scena, kiedy to uczestniczymy w pogrzebie, zgadnijcie kogo, który nagle przekształca się w ślub. Nie za dużo tego wszystkiego?
W kolejnych książkach autor znów zabije kogoś emocjonalnie – czy oszczędzi Rakel, czy Katrine Bratt jest już skazana, czy Harry ponownie stoczy się w pijacki nałóg, a może sam zacznie mordować? Spodziewać możemy się wszystkiego i ja to chcę przeczytać. Nesbo pewnie już wie co zrobić, żeby nas znów wkręcić w swoje podejrzane gierki. Przecież o to chodzi, żeby wywołać ten niepokój i złość u czytającego – bo jeśli chodzi o ziewanie, to zawsze można wrócić do Murakamiego albo nie daj boże Myśliwskiego.