Sam już nie wiem jak to jest z tym „Wschodem” Stasiuka. Czytanie postępuje powoli, nigdy nie nabrało odpowiedniego przyspieszenie, nie rzuciłem się na ciąg dalszy łapczywie, nie marzyłem o czytaniu, nie mając pod ręką tej książki. Przyspieszyłem lekko jedynie pod koniec, ale raczej tylko po to, żeby już mieć to z głowy, żeby przejść do następnej książki. Miało to oczywiście swoje dobre strony, bo w międzyczasie, poczytałem sobie co sądzą inni, zapewne mądrzejsi, o najnowszej książce Stasiuka, bo przecież zawsze czytam opinie innych w trakcie konkretnych lektur, żeby się przekonać, czy moje opinie oryginalnością grzeszą lub są na siłę wymyślone, albo wynikają jedynie z niewłaściwej interpretacji zamysłu autora. Czy jakoś tak …
Stasiuk napisał „Wschód” oczywiście „stasiukiem”, czyli tym niepodrabialnym na razie stylem, właściwym tylko jemu, towarzyszącym mu od lat, może od „Jadąc do Babadag”, a może od czegoś wcześniejszego. Dla mnie Babadag to odkrycie, zakochanie, to początek autora, którego książki od tego czasu kupuję, a właściwie kupowałem, bo przedostatnią: „Nie ma ekspresów przy żółtych drogach” sobie darowałem, jakbym już miał przesyt tej „stasiukowszczyzny”, a może dlatego, że stanowiła kompilację różnych tekstów, jakby na wyrost włączonych do książki, kompletnie wtórnych i odgrzewanych, niepotrzebnie postawionych obok siebie.
Czy ktoś zwrócił uwagę co jest na okładce tej najnowszej książki? Czy pamięta się jedynie jakąś bladoniebieską, wyblakłą drogę szutrową, czy w ogóle się zwraca uwagę na tę okładkę, mdłą i parszywą, pewnie celowo tak bezpłciową. Więc okładka zupełnie nie zachęca do kupienia – o ile nazwisko Stasiuk, gwarantuje sukces, to ta okładka ten sukces znakomicie osłabia, ona jest prowokacją, albo próbą zmierzenia się nazwiska autora z beznadziejnością wydawcy, zwłaszcza, że można wyczytać, kto ją zaprojektował oraz że zdjęcie kupiono od profesjonalnej firmy, która oferuje każde zdjęcie do każdej książki i nie tylko.
Czy Stasiuk się już skończył? Czy już do końca będzie pisał jedną książkę, tę samą frazą, o tym samym wciąż i w tym samym stylu? Przesyt Stasiukiem narasta, czy też liczba miłośników się zwiększa? Nie ma sensu odpowiadać na te pytania – lepiej samemu zdecydować, czy chce się jeszcze tej „stasiukowszczyzny” zasmakować. Moim zdaniem „Wschód” jeszcze się broni, jeszcze potrafi zachwycić, coś odsłonić, zaintrygować, ale pewnie dzięki tym fragmentom, w których autor opisuje swoje przygody w dalekiej Azji, kiedy razem z nim jesteśmy w tych kompletnie bez wyrazu miastach, gdzie nie ma nic godnego uwagi, gdzie Stasiuk filozofuje na temat własnego życia, kiedy zestawia swój los, swoje dzieciństwo, z tymi krajobrazami, z tą pozostałością po komunizmie lub tym nieuchronnym parciem wschodu na zachód.
Stasiuk jest mistrzem świata w układaniu, zestawianiu, przypominaniu, porównywaniu, szukając własnej tożsamości, rozumieniu siebie, bo przecież nie Polski nawet, a Europy na pewno. Zgrabne, śmieszne, celne „stasiuki” są jak narkotyk, wchłaniają się bezboleśnie, zachwycają prostotą, są jak obejrzany wielokrotnie film, znajome i celne. Niechże Andrzej Stasiuk napisze wreszcie coś fabularnego, niechże historią zaatakuje, porzuci myślenie o własnej duszy, bo tę duszę znamy od lat, ona się nie zmienia od „Murów Hebronu” od „Opowieści galicyjskich”, od ‘Fado” i „Taksimu”. Panie Andrzeju, strof twych nie godnym wielbić, ale na rany Chrystusa, weź Pan się za porządną opowieść, bo kolejnego „stasiuka” nie zdzierżymy, szlag nas trafi czytając wciąż tę jedną opowieść.