Zirytował mnie najnowszy kryminał Marka Krajewskiego, jakby autor rozpoczął nieodwracalną podróż w dół, jakby począł tracić wszystkie atuty, którymi los obdarzył go na początku drogi pisarskiej, drogi dotąd usianej sukcesami. To już tyle lat, a jakby dopiero wczoraj, fascynowaliśmy się „Końcem świata w Breslau” czy „Śmiercią w Breslau”, a to już 15 lat Mock myli nam się z Popielskim. A przecież było tak pięknie: ten stary Wrocław, przedwojenne knajpy, kryminaliści na poziomie, perwersje odpowiednio umotywowane, zawsze w otoczce kindersztuby, chamstwo podszyte klasycznym wykształceniem, okrucieństwo wystawione niczym pieczeń z dzikiego ptactwa na białym obrusie. I to się wchłaniało, to fascynowało niczym nowy McDonalds otwierany w miejscu Mr Beefa.
Krajewski jako pierwszy ruszył ku nam dobrze dopracowaną przeszłością, zwłaszcza dla mieszkańców Wrocławia żądnych przygód toczących się w ich mieście, a jakoby nie w ich, bo tylko miejsca mogli rozpoznać, natomiast tego zapachu, nie znali wcale. A teraz Pan Marek, do kupy kamieni, ulic i ocalałych gmachów, dodał smrodliwy strach umierających dziwek oraz zaduch piwiarni, smak golonki i letni posmak rzeki. Dodał aurę tego miasta, pokazał jak mogło być, ale mentalnie, przechadzając się ze swoimi bohaterami ulicami, których widoki nagle wszyscy zaczęli kolekcjonować, w postaci albumów, zdjęć dodawanych do gazet, czy specjalnie tworzonych portalach, ze zdjęciami dawnego Breslau.
Dotrwaliśmy do ostatniej powieści zatytułowanej „Władca liczb” i przyznam się, że z dziwacznym smutkiem, z narastającą irytacją, ledwo dotrwałem do końca. Znów akcja toczy się w moich okolicach, znów mamy Popielskiego, starego już, ale wciąż jurnego, który w wieku 70 lat potrafi jeszcze spłodzić syna; mieszka nasz starzec z kuzynką – wierną towarzyszką, obok posterunku na Grunwaldzkiej, pracuje u bogatego mecenasa i nie wiem kompletnie dlaczego, podejmuje się dziwnego zadania rozwiązania zagadki, którą powinien zdławić w kilka minut, bo to, co ma być szalbierstwem jest jedynie gówniana sztuczką z dziurą w piecu.
Nie warto pisać o intrydze, bo jej rusztowanie wygląda, jak sfotografowane w stolicy Etiopii na budowie pięciopiętrowego wieżowca. Popielski miota się, miota się również autor, dziwacznie przystrajając kolejne rozdziały, rysując jakieś czasowe piramidy niczemu nie służące, bo i tak prawie cała akcja rozgrywa się w latach 50-tych. Ach, gdybyż Krajewski maksymalnie uprościł skomplikowaną intrygę, oparł się na folklorze powojennym, na smaczkach związanych z wyglądem ulic i miejsc, knajp i życia codziennego, gdybyż jeszcze narysował sobie wcześniej prosty rebus, od winy do kary, od przestępstwa do olśnienia Popielskiego – dostalibyśmy kolejną czytelnicza gratkę, może bardziej dla wrocławian a mniej dla reżysera filmowego, ale przecież scenariusze, te z Mockiem, zostały już dawno napisane, gdyż to co dostajemy teraz, smakuje jak kaszanka ze społemowskich sklepów.
Krajewski pisał już z Czubajem, ale nie dalby rady pisać z Miłoszewskim, bo ten ostatni wciąż doskonali warsztat i ma to coś w narracji, dzięki czemu wciągamy się narkotycznie – być może przeszłość u Miłoszewskiego byłaby siermiężna, ale teraźniejszość w jego książkach jest perfekcyjnie skonstruowana – myślę tu o tym, czym zachwyca np. Nesbo, czyli każdy rozdział ma swoją dramaturgię, jest jak mała całość z nawiązaniem, postaciami drugoplanowymi, oraz finałem, czyli podkreśleniem naszego zainteresowania ciągiem dalszym. „Gniew” jest jak dobrze naoliwiona lokomotywa, która wie dokąd jedzie i choć na końcu, rozpędzona, stroi zbyt dużo min, to jednak w ostatecznym rozrachunku, zostawia nas rozczarowanych, że to już koniec, a przecież chcielibyśmy jeszcze.
Latem stałem przed Mediateką, zastanawiając się, którego z pisarzy warto obejrzeć na żywo, studiowałem listę zaproszonych, a było to kilkanaście minut przed spotkaniem z autorem „Uwikłania”, kiedy to stanął obok mężczyzna z brodą, w krótkich spodenkach i również począł studiować tę samą listę. Pomyślałem, że to pewnie Zygmunt, ale jakoś mi do Zygmunta nie pasował, zastanawiałem się czy zagadać, wokół nas panowała saharyczna pustka letniego wieczoru i to byłaby dobra okazja, żeby go pozdrowić, powiedzieć, że lubię jego książki (oprócz „Domofonu”), bo przecież nie byłbym na tyle głupi, żeby zadawać mu konkretne pytania, które zawsze wydają się zbyt banalne. Oczywiście spotkaliśmy się później w środku i podpisał mi „Bezcennego”, ale szkoda mi tej nutki zażyłości, związanej ze staniem obok siebie.
„Gniew” jest o przemocy fizycznej i psychicznej wobec kobiet żyjących w związkach z mężczyznami – mamy taki gen przemocy w sobie a kobiety chętnie mu ulegają, a potem kończy się jak zawsze, na sińcach pod oczami, czyli w żargonie policyjnym: na „pandzie” lub na „psudopandzie”, czyli przemocy psychicznej. Warto przeczytać pożegnanie z prokuratorem Szackim, typem szpanerskim, nienagannie ubranym, z nową kobietą, w nowym mieście, niecierpliwym, zirytowanym, ale sumiennym i sprawiedliwym, warto poczytać jak opisuje Olsztyn, jak kpi z tej małomiasteczkowej dumy warmińsko-mazurskiej, jak utyskuje na korki i wyobraża sobie, co zrobiłby odpowiedzialnemu za taką sytuację urzędnikowi (tenże urzędnik u niego się w finale zjawia, ale nic z tego nie wynika).
Przyznam się, że podejrzewałem w swojej perwersyjnej wyobraźni, że morderczynią jest aktualna kobieta Szackiego o wdzięcznym imieniu Żenia, ale się przeliczyłem. Więcej nie zdradzę, bo jednak jak się dobrze skupić, to odgadniecie winnego. Winnej raczej nie wytropicie, a trzeba jednak założyć, że nieszczęścia zawsze chodzą parami.