Kolejna skandynawska powieść kryminalna jest jak pierniczki z Lidla, smaczna ale znowu ze Szwecji. Można utyskiwać na zagracenie rynku Sztokholmem i Oslo, można złorzeczyć na wyskakujących wciąż jasnowłosych policjantów lub policjantki, ale jedno trzeba przyznać – w większości książki te trzymają poziom, o którym wielu polskich autorów może jeszcze marzyć. Co nie znaczy, że powinniśmy bezkrytycznie łapać się za akcję, która dzieje się daleko, albo jeszcze dalej, gdzie zazwyczaj leży śnieg, temperatura poniżej zera jest normą a ubrania nosi się w celu ochrony przed zimnem, a nie żeby zaimponować tej suce z sąsiedztwa.
Zaczynamy od mrocznego uderzenia – morderca zabija siekierą niejakiego Larsa-Erkki Svanberga, dawnego króla nart, który zaszył się w chacie na dalekiej północy i stroni od ludzi. Jednocześnie dostajemy się do życia Katriny, szwedzkiej dziennikarki, która próbuje sobie ułożyć życie w dalekim Londynie, ale nagła choroba matki, przywołuję ją do Sztokholmu, a kiedy odkrywa, że jej matka jest właścicielką nieruchomości za kołem podbiegunowym, postanawia sprawdzić, dlaczego ktoś chce ją kupić za bardzo duże pieniądze. To nie wszystko – niezwykła gratka dla wszystkich lubiących wielowątkowość, która rozpełza się najpierw we wszystkich kierunkach, by później połączyć wszystkie swoje odnogi jak granatowa rtęć – udajemy się do Sankt Petersburga, gdzie Alosza zabija sprawnie, z gracją perfekcyjnej pani domu, swojego wspólnika od interesów nieczystych, niejakiego Dimę. A więc, podsumowując, już na początku wdepnęliśmy w kilka wątków i teraz sztuką będzie sobie wszystko dobrze powyjaśniać.
Tove Alsterdal, piegowata okularnica, napisała już trzeci kryminał, jeszcze u nas niewydany, ale jak znam życie, „Let Me Take Your Hand”, już niedługo ujrzy światło dziennie także po polsku. Pierwszym była wydana w 2009 roku, a u nas dopiero w tym roku, książka „Kobiety na plaży”, gdzie mieliśmy żonę, wyruszająca na poszukiwanie męża, zaginionego w związku ze sprawą, którą się zajmował jako dziennikarz śledczy – chodziło o przemyt ludzi.
„Grobowiec z ciszy” to druga książka Tove, którą również dostaliśmy w tym roku, do tego w równie charakterystycznej szacie graficznej, co pierwsza i chwała za to wydawnictwu Akurat, bo osobiście lubię rozpoznawać książki albo z tej samej serii albo tego samego autora na swoich przestronnych półkach. Bo wrażenie estetyczne liczy się w książce papierowej, czego nie można powiedzieć o czytaniu z Kindla.
Prawie 500 stron powolnego wgryzania się w historię – w sumie nie naszą, dla Szwedów znacznie ciekawszą, a dla nas traktowaną jedynie jako ciekawostkę: tam na północy ludzie żyją długo, więc możemy się cofnąć aż do lat trzydziestych XX wieku, kiedy biedna północ szukała natchnienia w bolszewickiej Rosji, kiedy młodzi wyjeżdżali budować lepszy świat a potem wracali. Książka ma doskonałą konstrukcję, akcja toczy się niespiesznie, jest dobrze napisana, napięcie rośnie powoli, tylko czasem te nazwiska i imiona mi się plączą – dużo postaci, które chciałbym mieć jak w staroświeckim kryminale, spisane w szeregu na początku. No ale dla kogoś, kto dorwie się do książki na dłużej i skończy ją, odwrotnie niż ja, w trzy dni (szybciej się nie da), nie będzie to stanowiło problemu.
Czytając wciąż nowe pozycje z kryminalnej Szwecji, automatycznie porównuję je do pierwszych zetknięć z Mankellem, dzięki któremu tak dużo się dziś tłumaczy Skandynawów i wychodzi mi wciąż, że są od niego lepsi, ale to on dał nam Wallandera – bohatera, do którego się wraca. Tove Alsterdal nie poszła tą drogą, ale ma dopiero 53 lata.