Dostałem przez przypadek Modiano, mojego pierwszego w życiu Modiano, co nie jest bez znaczenia. Pierwsza lektura powieści, pierwsze zdanie, pierwsza strona, mają kolosalne znaczenie dla późniejszej percepcji książki – w tym przypadku ugrzęzłem w przekonaniu, że nie jest nam z Panem Patrickiem po drodze. Ale oczywiście doceniam całą tę wykonaną robotę, cały ten dorobek, Nobla, Nagrodę Goncourtów czy Nagrodę Akademii Francuskiej. Pisarz, który ma już to wszystko za sobą, może przestać pisać.
W Polsce nie ukazały się wszystkie jego powieści, stąd zapewne spodziewamy się jeszcze wysypu twórczości Noblisty – to, co udało się rzucić na rynek po Noblu, to wznowienia wcześniej wydanych książek: Nawroty nocy, Willa Triste, Ulica ciemnych sklepików, Zagubiona dzielnica, Katarzynka, Przyjechał cyrk – trochę tego jednak było, ale większość jeszcze czeka.
Katowickie wydawnictwo Sonia Draga wypuściło dosyć świeżą książkę Modiano, a mianowicie Perełkę z 2001 roku. Zdejmijcie z miejsca tę wyświechtaną obwolutę z wieżą Eiffla oraz kobietą pijącą kawę z filiżanki – pod spodem znajdziemy niebieską, twardą oprawę oraz złote litery, co dają lepsze wrażenie oraz wygodę w czytaniu. Ale co to za czytanie – zaraz jak zaczniemy, to skończymy, duże litery, małe kartki – raz, dwa, trzy i po Perełce, co ma swoje dobre strony, bo skończymy książkę z rozpędu, czego nie zrobilibyśmy, gdyby była grubsza.
Co tam na nas czeka? Niewiele zdarzeń, wspomnienia, samotność, próba przebicia się przez codzienność do przeszłości. Tytułowa Perełka przypadkowo dostrzega na ulicy swoją matkę, bądź kobietę do niej podobną. Rusza jej śladem, ale boi się konfrontacji, zbiera więc o niej informacje, śledzi ją. Do końca nie wiemy, czy to rzeczywiście matka bohaterki, która podobno zginęła przed laty w Maroku. Na swojej drodze Teresa spotyka dziwacznego tłumacza Moreau-Badmajewa oraz opiekuńczą farmaceutkę. Dziewczyna wyraźnie cierpi na chorobliwą samotność, co zapewne jest wynikiem porzucenia przez matkę. Z łatwością oddaje się pod opiekę obcych ludzi, jakby rekompensowała sobie historię z własna matką, którą teraz tropi, wspominając epizody z wspólnego życia.
Początkowo myślałem, że udało mi się wpełznąć w ten świat schizofrenicznej bohaterki, takiej wyrzuconej na brzeg syreny, którą tak czy inaczej uratują przypadkowi ludzie, ale pod koniec książki dostrzegłem, że opuszczam całe fragmenty, znudzony wciąż tymi samymi obrazkami. Jeszcze liczyłem na pokrewieństwo z Calvino, na większy łyk metafizyki, oniryczność zapowiadaną w recenzjach i zapowiedziach – nic z tego się nie wydarzyło, książka odpłynęła równie szybko jak się zaczęła, dotrwałem do ostatniego zdania: „Długo jeszcze słyszałam szmer kaskad – znak, że dla mnie także od tego dnia zaczynało się życie”.