Mock.

Mock powrócił do Breslau i chwała Markowi Krajewskiemu za to. Odetchnęliśmy wszyscy z ulgą, bo Eberhard wrócił w dobrej formie, choć młodszy. Tylko wydawnictwo Znak zmieniło szatę graficzną serii retro kryminałów Krajewskiego, stąd moja estetycznie ułożona partia książek Krajewskiego, załamała się stylistycznie po raz drugi, gdyż pierwszy wyłom zrobiło wyjście autora z WAB, gdzie wydawał swoje pierwsze kryminały. A ja lubię długie ciągi książek stojących na półkach w jednolitych barwach, w uszeregowaniu tematycznym, czy też według autorów.  A tu co rusz, coś mi się łamie, a to Pilch jak raz był niebieski, to teraz już biały, a to Ćwirlej pięknie przez Zysk i S-kę pokazywany, nagle mi się zjawił w Muzie inny, obcy, choć przecież z tym samym pijakiem Teosiem Olkiewiczem.

Ale wróćmy do Mocka, bo kryminał ten z przyjemnością przeczytałem, w jakimś  szybkim odruchu, nie to, żebym oderwać się od niego nie mógł, ale wracałem do czytania z ochotą i radością. W Hali Stulecia, a kiedyś Ludowej spędziłem przez ponad trzydzieści już lat bytności w Breslau, wiele godzin, na meczach, koncertach czy targach, imprezach, spacerach i bóg jeden wie czym jeszcze. Znam dobrze ten betonowy gmach, choć wolę jego otoczenie, od zimnych i ponurych wnętrz – zresztą wszystkie hale posiadają tę swoistą aurę przestrzeni zbyt dużej i obcej, by czuć się w nich komfortowo – tym bardziej, że konstrukcyjnie Hala Stulecia przytłacza swoją formą, tymi filarami, łukami, kopułą.

Studio_20161008_173659_resized

Zaczynamy w maju 1912 roku od morderstwa – ale hala wówczas jeszcze nie jest gotowa – utopiony w betonie stróż Kempsky z Lubania, zapowiada całą historię i od razu czuć, że będzie smacznie. Łaskawie trzeba tu pominąć w naszych dywagacjach nieszczęsny prolog, który jakoś ma wprowadzać nas w intrygę, ale jest jedynie łącznikiem, między historiami, które dzieli trochę lat. Osobiście nie znoszę tej ostatnio modnej maniery, kiedy początek powieści nie przystaje do opowieści, albo usiłuje coś sugerować, a zawsze jest jak wrzód na zdrowym ciele.

Jak wyjaśnia Krajewski na końcu, historyczne dywagacje, czy cesarz Wilhelm II przyjedzie na otwarcie hali czy też nie, są jedynie fikcją i wymysłem – od początku było wiadomo, że na uroczystość przyjedzie jego syn. A właśnie zamach na cesarza stanowi tu oś intrygi, a pośrednio i na Stalina, ale to już inna historia, związana z prologiem. Mock jest wachmistrzem, choć już z dobrą renomą w półświatku wrocławskich dziwek i złodziei. Kiedy w świeżo zbudowanej hali ktoś urządza krwawy mord na czterech uczniakach oraz zawieszonym pod kopułą tajemniczym Ikarem, to właśnie Mock dostrzega szansę awansu i przepędzenia raz na zawsze strachu przed powrotem do rodzinnego Wałbrzycha.

Marek Krajewski nie byłby sobą, gdyby nam nie serwował co rusz łacińskich sentencji, żebyśmy mogli kiedyś tam zabłysnąć erudycją w towarzystwie mniej wyrobionym, popisując się znajomością klasycznych powiedzonek. Do tego masońskie symbole, Nietsche i jego dzieła, kruczki prawne czy filozoficzne traktaty – nie na darmo autor jest filologiem klasycznym ze specjalizacją języka łacińskiego. Wrocław w powieści targany jest podskórną rywalizacją Związku Wszechniemieckiego z masońską kliką o wpływy w mieście. Morderstwa mają skierować uwagę policji na konkretną organizację, a następnie skompromitować jej członków. Oczywiście mamy tutaj świat rządzony przez bogatych i wpływowych obywateli, którym się wydaje, że odpowiednio spreparowana insynuacja wyniesie ich do władzy. Mock ze swoim śledztwem musi zręcznie lawirować pomiędzy zwaśnionymi partiami i choć jego dążenie do prawdy i bezkompromisowość wydają się być niezachwianymi, to jednak i on musi ulec bardziej wyrafinowanym możnowładcom, zwłaszcza, że jest dodatkowo manipulowany przez piękną kobietę.

Pociągowa historia kryminalna Krajewskiego to zręcznie skonstruowana opowiastka, osadzona w cudownym, przedwojennym Wrocławiu, gdzie drzewa rosły symetrycznie wzdłuż szerokich alei, gdzie architekci mieli dużo do powiedzenia, a ich kamienice, pałacyki, rezydencje przydawały temu miastu splendoru, który na szczęście gdzieniegdzie pozostał do dziś. Szkoda, że ten potencjał i klimat nie znajduje uznania wśród autorów scenariuszy i reżyserów, a właściwie producentów, którzy zamiast klecić niezręczne opowiastki serialowe typu „Komisja morderstw”, której akcja rozgrywa się we Wrocławiu, nie sięgnęli po cykl z Eberhardem Mockiem w roli głównej, co z pewnością odbiłoby się na oglądalności upadającej telewizji publicznej, nad czym jakoś nie płaczę.

Nie wyobrażam sobie teraz powrotu do Popielskiego, kiedy już Mock wrócił –  do tego ten młody Mock, oprócz lęku wysokości posiada prawie same zalety, zwłaszcza te, dzięki którym kochają go wszystkie okoliczne dziwki. Jak wiemy z dalszych jego losów,  jego miłość do dziwek nie przeminie, choć w ostatnim zdaniu, które zamyka intrygę, pułkownik Walter Nicolai, zwraca się do Mocka: „Tacy ludzie jak ty Mock, są mi teraz potrzebni. Dość spisywania dziwek! Ty powinieneś działać w królestwach naszych wrogów, nie w królestwie syfilisu!”

„Mock” kosztuje tylko 23,99 w Taniej Książce.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii i oznaczony tagami , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.