Nieubłagany czas dopadł nas z trzecią Bondą. A jeszcze nie tak dawno krzywiłem się nad „Pochłaniaczem”, a potem podziwiałem „Okularnika”. I miało być jeszcze lepiej podczas czytania „Lampionów”, gdy tymczasem zapachniało porażką. A może to jedynie porażka subiektywna? Ogromna machina promocyjna wykreuje „Lampiony” skutecznie, blogowi potakiwacze dołożą swoje trzy grosze westchnień i pustych frazesów, a książka sprzeda się oszałamiająco. Czy naprawdę o to chodzi, żeby się sprzedawało, a atrakcyjna blondynka jadała w najdroższych restauracjach? Nie jestem przekonany, że taki cel obrała królowa kryminału z kraju majonezu kieleckiego. Katarzyna Bonda z pewnością chce pisać coraz lepsze książki, ale presja czasu zapewne zdusiła w niej talent, pracowitą dociekliwość i pomysłowość.
To miała być książka o Łodzi, mieście niepokornym, dumnym i wykreowanym na siedlisko przestępców honorowych, meneli z charakterem i raperów z talentem. Ileż to wywiadów, ileż artykułów o pani pisarz zgłębiającej tajniki miasta włókienniczek i prządek, spływało przed premierą, ileż smaczków zapowiadano. To mogło się udać lepiej niż promocja filmu o Strzemińskim Wajdy, w wykonaniu Bogusława Lindy, który meneli łódzkich obraził, gdy tymczasem nasza autorka podeszła do tematu pokornie, podłożyła się społeczności łódzkiej samymi komplementami, zauroczyła się miastem na siłę kreowanym na miejsce magiczne.
Książka obarczona jest wadami, które tak irytują podczas czytania pierwszych powieści Bondy, z Hubertem Meyerem w roli głównej, o których nie da się powiedzieć inaczej, niż tylko to, że są za długie i irytująco przegadane. Ponad sześćset stron „Lampionów” to o trzysta stron za dużo – czytając, nieustannie zerkałem, ile jeszcze zostało mi do końca i chyba jedynie z obowiązku i sympatii dla pisarki, nie zarzuciłem lektury.
Rzecz dzieje się w Łodzi, dokąd trafia Sasza Załuska, profilerka, której wyczyny opisane w „Okularniku” doceniono, choć sama zainteresowana spodziewała się raczej zwolnienia. Czytam sobie Prolog, a potem usiłuję uzasadnić jego obecność – zresztą, co tam się dzieje, pojąć ciężko, jakaś akcja, prowokacja, test? Dalej czytamy, jak Sasza w Sopocie snuje refleksje z pozycji zagubionej w nowych technologiach trzydziestolatki – to wszystko, co nas zdumiewa w życiu pokolenia fcb, snapa i instagrama, podsumowuje z przytupem, celnie wywleka nasze niepokoje pokoleniowe i w tym jest naprawdę dobra, jest jak Dorota Masłowska w najlepszej formie. Ale jestem dopiero na 29 stronie i chcę, żeby wreszcie coś zaczęło się dziać. Tymczasem pojawiają się bohaterowie łódzkiej układanki, menele, czyściciele kamienic, podejrzane typy, mafiozi, taksówkarz, artyści, nastoletni podpalacz, islamiści, i inni, których coraz trudniej ogarnąć, zwłaszcza, że występują coraz to pod innymi imionami, nazwiskami, pseudonimami. Zaczynam się gubić, a nie zrobiłem niestety listy, która jest konieczna, żeby się nie zaplątać w gąszczu postaci. Nawarstwia się to wszystko, napiera, aż do momentu, kiedy tracę kompletnie orientację i jest mi już obojętne kto jest kim i dlaczego tak postępuje. Przestaję rozumieć motywy, nie widzę głównego wątku, rozsadza mnie nadmiar, nie wiem które dialogi są kluczowe, a które jedynie przygrywką, momenty zwrotne umykają, a znikąd pomocy, nikt mi nie stara się podsumować dotychczasowych ustaleń, kto jest dobry, a kto może zły?
Ten hołd dla łódzkich meneli razi stronniczością – teoria, że są oni bardziej „klasowi” od np. meneli wrocławskich, zdaje mi się naciągany, a to, że wolą cytrynówkę i orzechówkę od piwa podnosi ich rangę, ale nie wydaje się prawdopodobnym. Zagubionym w akcji polecam skupić się na smaczkach, które Bonda potrafi wydobywać sprawnie, ale to przystoi autorce, która ma za sobą tysiące zadrukowanych stron. Przestańmy pędzić za nieskoordynowaną, łódzką historią o poszukiwaczach diamentów, które zresztą pojawią się nagle na końcu, niczym wyciągnięty z kapelusza królik, a skupmy się na refleksach, odbiciach, z którymi Bonda od czasu do czasu wychodzi do znudzonego czytelnika – te kawałki niczym z Tyrmanda, przesycone „Złym” do szpiku, urzekają, i nie razi nawet ten sztuczny czasem rys prozy knajackiej.
Płonąca Łódź to wyzwanie dla miejscowej policji, potraktowanej surowo w swojej nieudolności, którą grzeszy również profilerka – czy to ona na pewno rozwiązuje zagadkę, czy też zagadka gwałtownych pożarów rozwiązuje się sama, jakąś siłą rozpędu? To, co miało w cyklu o żywiołach intrygować najbardziej, czyli osobiste losy Saszy Załuskiej, potraktowane zostało po macoszemu: romans z Duchem, tajemniczy Łukasz, ojciec jej córki, gubią się w meandrach – jeden, przerysowany rozdział życia rodzinnego, pozostawia niedosyt, niczym głosowania w sejmie nad ustawą aborcyjną.
„Lampiony” zawodzą miłośników talentu Bondy – są napisane za szybko i bez wsparcia redakcyjnego. Podpowiedzią dla autorki może być jedynie wskazówka, żeby nie spieszyła się z pisaniem ostatniej części tetralogii. Zanurzyć się mamy w wodzie i mam nadzieję, że nie będzie to nurkowanie w odmętach, a odżywcze napojenie nas tym wszystkim, co tak bardzo w autorce podziwiamy, czyli determinacji i uporze w tym co robi, bo przecież to królowa, a królowej wybaczyć można wszystko, poza tym, że zechce nas zanudzić.