„Marsjanin” Andy Weir.

Cóż za dziwaczna książka! Ekspedycja na Marsa zostawiła tam jednego ze swoich ludzi, myśląc, że zginął. Wyobrażacie sobie? Bez sprawdzenia, czy zginął naprawdę, bez upewnienia się, że już nic nie da się zrobić, kolesie z rakiety po prostu odfrunęli w kilkumiesięczna podróż do domu. I jak tu mieć zaufanie do amerykańskiego społeczeństwa, do tych jego instytucji, agencji, nie mówiąc o bankach. Książka ma formę dziennika, prowadzonego przez nieszczęśnika, samotnego na czerwonej planecie jak wcześniej Pathfinder. Pamiętacie te bezpośrednie relacje z lądowania sondy, to jej podskakiwanie na poduszkach a potem ślady łazika Sojourner w tym czerwonym pyle? Tak niedawno to było … Nie bardzo, to już siedem lat minęło, no ale dla niektórych i sześć lat to niewiele…

Jeśli myślicie, że w związku z pobytem Marka Watneya na Marsie, dostaniemy analizę jego strachu, rojeń, samotności, tej całej psychologicznej papki, to się grubo mylicie. Książka jest jedną wielką łamigłówką fizyczno – chemiczno – botaniczną i pewnie jeszcze matematyczną. Czyta się to jak poradnik młodego kosmonauty, improwizującego w swojej stalowej rakiecie, każdego dnia walczącego o przeżycie, dzięki niesłychanej ilości wiedzy, pomysłów i kosmicznych wynalazków. Jednym z nich jest uprawa kartofli na marsjańskiej ziemi, dzięki cudownemu pomysłowi na uzyskiwanie wody oraz naturalnemu nawozowi. I jedziemy przez te wszystkie pomysłowe akcje Marka, wymyślanie jak przeżyć, na każdej stronie szczegółowe informacje co zrobił, jaki miał pomysł, co ze sobą połączył, jaką reakcję wywołał – wszystko dokładnie wyjaśnione, uzasadnione, technicznie wykonalne. Aż w końcu odpadamy z tej masy szczegółów i wyławiamy jedynie fragmenty akcji, resztę można odpuścić, no a to jest jakieś 80% książki. No chyba, że jest się fanatykiem kosmicznych lotów i do tego wie się o tym dostatecznie dużo, żeby sprawdzać, czy autor nie posunął się za daleko. Sukces tej książki bierze się zapewne z tej właśnie wiarygodności i fachowości autora, który od 15 roku życia był zatrudniony jako programista, a do tego interesuje się kosmologią i wie wszystko na temat lotów kosmicznych. Ja nie wiem nic, poza tym, że Gagarin był pierwszy.

Książka Weira ukazała się najpierw na jego stronie, potem powstał e-book, a jak odniósł sukces, to książka, która szybko potem się ukazała, również stała się bestsellerem. Ale to nie wszystko – znany między innymi, z dwóch kultowych filmów gatunku: Obcego oraz Łowcy androidów Ridley Scott bierze się za adaptację filmową książki. Miejmy nadzieję, że będzie bardziej oniryczna, niż wyprana z głębszych emocji książka. Poza tym Matt Damon w roli Marka to może być albo bardzo śmieszne albo nie do oglądania. A mieszkańcy Wrocławia niech się nie obawiają – zdjęcia będą kręcone w Budapeszcie i dzięki temu unikniecie problemów z zamykaniem ulic i zdejmowaniem anten satelitarnych.

Muszę powiedzieć, że książka wciąga narkotycznie. Czasem ciężko się od niej oderwać – wystarczy przeskakiwać co żmudniejsze momenty opisów, co dzielny Mark wykonał i co z czym połączył. Mark miał zostać pierwszym trupem, pochowanym na czerwonej planecie a stał się bohaterem – nie zdradzę nic osobliwego, jeśli napiszę, że książka kończy się szczęśliwie. W innym przypadku hollywoodzka produkcja nie miałaby sensu. A jeśli lubicie ciekawostki, to tylko wspomnę, że jedną z rzeczy jakich się dowiedziałem o Marsie jest to, że długość tamtejszej doby, jest o 39 minut i trochę sekund większa od ziemskiej. Niby szczegół, ale zawsze zostaje więcej czasu na oglądanie telewizji albo kolejnego sezonu Homeland.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii i oznaczony tagami . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.