Lewis Winter musi umrzeć.

           W przypadku książki Malcolma Mackaya nie rozwiązujemy zagadki „kto zabił”, ponieważ nie mamy tu do czynienia z typowym kryminałem, czytanym dla zabawy w odgadywanie mordercy, a autor, odwrotnie niż Nesbo, nie skupia się na wyprowadzaniu nas w pole. Pozbawia mnie to również tej perfidnej przyjemności informowania wszystkich dookoła, że zabójcą jest Calum MacLean, gdyż tenże zawodowym mordercą, pomimo swojego młodego wieku, po prostu już jest.

           Dla laików informacja, że kryminał zalicza się do kategorii „tartan noir” jest mało przydatna, ale postanowiłem sprawdzić co się pod tym określeniem kryje. Krytycy lubią klasyfikować, żeby potem łatwiej analizować styl i przydzielać autorów do odpowiednich rubryk, stąd też „tartan noir” ma być specyficznym, szkockim gatunkiem; „tartan” to kraciasty materiał z którego szyje się szkockie kilty (sam przywiozłem z Edynburga koc w taką kratę) a słowa „ noir” chyba tłumaczyć nie muszę. O ile „czarne” kryminały maja swoją tradycję i wiemy, że Chandler i Hammet pokazują jak to się robi i jeśli do tego dodamy szkocki posmak miejsca i ludzi, będziemy mogli mówić, że książka jest w klimacie „tartan noir”. Zresztą fachowcy przyznają, że określenie to może dotyczyć również np. filmu Trainspotting czy powieści obyczajowej, której akcja toczy się właśnie w Szkocji.

         Tyle teoretyzowania a teraz poszukajmy mięsa. Bohater nakreślony jest cienką kreską, zresztą ta kreska zdaje mi się nie wychodzi poza schemat bardzo powierzchownego rysunku. Wynika to z konstrukcji kryminału, który napisany jest żołnierskimi zdaniami, co nie wyklucza refleksji, ale raczej ślizgającej się gładko i nie drążącej za bardzo. To może drażnić, ale może również przyciągać. Jak na debiut autor zrobił sobie dobrze, ponieważ był konsekwentny i wiedział jak to napisać. Lubimy schematy bo w nich czujemy się dobrze – tutaj autor jest fachowcem, prowadzi nas do celu i doskonale wie, dokąd idzie. A sama historia schodzi na plan dalszy, nie dzieje się wiele, ot zawodowy morderca dostaje zlecenie, wykonuje swoją robotę, a ponieważ jest w tym dobry, udaje mu się również uniknąć konsekwencji. Ale czy na pewno jest wygrany? Ostatnie strony zdają się sugerować, że cała sytuacja została zmontowana tylko po to, żeby go wciągnąć na stałe na usługi konkretnego gangstera i odciąć mu powrót do kategorii „wolnego strzelca”. Czy kolejne części Trylogii Glasgow, które wydawnictwo Akurat ma zamiar wydać, dotyczyć będą dalszych losów Caluma – nie mam pojęcia, ale chyba tak jest.

            Mamy tu do czynienia z sytuacją, kiedy główny bohater jest postacią negatywną, a przecież postanawiamy go polubić – stajemy po stronie mordercy, bo po prostu autor nas w to wmanewrowuje, w książce nie ma właściwie pozytywnych bohaterów, więc nie mamy wyboru. Czytamy o złym świecie, w którym policjanci usiłują ugrać coś dla siebie, a Mackay umiejętnie mówi nam co jest złe a co jeszcze gorsze.

              Zacząłem się zastanawiać nad własnym schematem, w którym umieściłbym zawodowego mordercę i ten świat podpowiada mi, że ten szkocki bohater za długo nie pożyje. Fachowiec w tej branży nigdy nie działa w towarzystwie pomocnika, a tutaj morderca musi zaangażować do mokrej roboty drugą osobę, tak naprawdę kompletnie bez sensu, bo jego funkcją jest pilnowanie świadków zabójstwa. Wiadomo, że w ten sposób rozkłada ryzyko wpadki na dwie osoby. Sam pomysł wykończenia ofiary jest absurdalnie prosty a przez to skrajnie niebezpieczny – mordercy wchodzą do mieszkania wyłamując na siłę, hałaśliwie, drzwi wejściowe, a akcja dzieje się w spokojnej dzielnicy późną nocą – już widzę te zaciekawione sytuacją gromady sąsiadów i przypadkowego pana z pieskiem, spacerującego w okolicy. Nie prościej byłoby znaleźć moment, kiedy ofiara będzie w znacznie dogodniejszej sytuacji? Oczywiście autor wie lepiej i to jego problem – ja w każdym razie zrobiłbym to inaczej.

          Tak naprawdę śledztwo policji koncentruje się na kobiecie i jej młodym kochanku, obecnych w domu w czasie morderstwa i z łatwością udaje się odkryć ich matactwa, ale to było do przewidzenia. Jedynie świat przestępczy wie o co chodzi w całej sprawie, a ponieważ świat przestępczy przenika się ze światem policji, ustalenie mordercy nie musi być trudne – trudne będzie znalezienie dowodów. Tego jednak w pierwszej części trylogii nie mamy.

             George Simenon pisał równie proste kryminały, tylko że u niego było to coś, może współczucie dla przestępców, którzy w końcu okazywali się słabi i bezradni, a przez to budzili współczucie, a może opisywane zło przerażało jednak bardziej. U Szkota zło jest bezpłciowe a złoczyńcy jakby pozbawieni namiętności.

              Jeśli wybieracie się polskim busem z Wrocławia do Krakowa lub z powrotem, to z łatwością zaliczycie pierwszą część Trylogii z Glasgow, nawet momentami przysypiając. Droga nie będzie wam się dłużyć. Na okładce sentencja: „Trudno jest zabić człowieka…” – pewnie niektórzy zaprotestują.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

2 odpowiedzi na Lewis Winter musi umrzeć.

  1. ~Lequer pisze:

    Świetny blog! Widać, że kochasz czytać. Zapraszam również do mnie:
    http://pomiedzy-stronami.blogspot.com/

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.