Nie zawsze tak jest, że książka roku się zdarza, nie zawsze wyłania się z taką jasnością, przekonaniem, że to ona, zwyciężczyni plebiscytu subiektywnego. Udało się rok temu, spokojny byłem o rok 2015. Mój spokój trwał już od sierpnia, ponieważ „Miłosz w Krakowie” wdzierał się we mnie niezwykle intensywnie od samego początku lektury i nawet „Uległość” Huellebecqa, nie przebiła świadomości, że najwięcej rozkoszy, daje mi codzienna porcja wiadomości o odchodzeniu Miłosza. Początek roku również miałem z Miloszem, za sprawą Franaszka i można skonstatować, że Miłosz ma większe szczęście do biografów, niż np. Szymborska, choć może to kwestia burzliwszego życia, a na pewno sedno kryje się w obfitości.
„Miłosz w Krakowie” jest dziennikiem, prowadzonym skrupulatnie przez sekretarkę noblisty, Agnieszkę Kosińską. Określenie „sekretarka”, nie do końca przystaje do roli, jaką pani Agnieszka, wypełniała przez wiele lat w domu przy ulicy Bogusławskiego 6, w mieszkaniu 6A, w Krakowie. W książce jest zdjęcie Miłosza, na balkonie tego mieszkania na pierwszym piętrze, wśród kwitnących roślin. Kiedy byliśmy pod tym balkonem niedawno, zastanawiałem się, które okna należą do mieszkania pisarza i bezbłędnie wskazałem te środkowe, na pierwszym piętrze.
Książka o Miłoszu towarzyszyła mi bardzo długo, ponieważ czytałem ją tylko wczesnymi porankami, w dni powszednie, przed śniadaniem. Po kilka stron dziennie, systematycznie, majestatycznie, z namaszczeniem. Pod koniec niecierpliwiłem się w oczekiwaniu na śmierci – najpierw umierała Carol, a na stronie 618, o godzinie 11:20 umarł Miłosz. Skąd to zniecierpliwienie – sam nie wiem. Zapewne takie wydarzenia jak śmierć, generują nadzwyczajne wypadki, nieoczekiwane zwroty życiowe, a jednocześnie śmierć Miłosza wymuszała zakończenie książki, do której się już bardzo przywiązałem.
Smakowałem sobie powoli kolejne dni Agnieszki Kosińskiej na Bogusławskiego, a przecież autorka często tylko kronikarsko oznaczała koleje wizyty, wymieniała nazwiska odwiedzających, kreśliła powszedni dzień pracy, bo co niesłychane, pisarz pracował niemal do końca, z jakimś uporem kontynuował swoje dzieło, co wymagało niemałego wysiłku, a ciało odmawiało posłuszeństwa, zmysły przytępione, a jedynie mózg, jak ten nieodgadniony kontroler, trzymał wszystko w ryzach. I mózg noblisty by nie dal rady, bez Kosińskiej.
Agnieszka Kosińska znalazła się w komfortowej i jednocześnie nieznośnej sytuacji – komfort wynikał z uczestnictwa w życiu pisarza gigantycznego, a więc było nobilitacją móc patrzeć na to życie twórcze i w nie ingerować; z drugiej strony wyczuwa się nieznośność sytuacji, wynikającej z obcości Kosińskiej, a jednak wrzuconej w tygiel życia codziennego, rodzinnego Miłosza, z wszystkimi tego konsekwencjami. Sekretarka nie miała określonych ram dla swojego funkcjonowania i tak naprawdę zajmowała się wszystkim. W opisach czasem przebija jakaś gorycz, ale Kosińska jest na tyle mądrą kobietą, że wie, iż takie sytuacje były nie do uniknięcia i nie roztkliwia się małostkowo nad sobą.
Kiedy umarł Miłosz, dziennik autorki wcale się nie skończył – otrzymujemy kolejne relacje z pracy nad tym wszystkim, co zostało niedokończone, ale wstrząsające wrażenie robią szczegóły „porządkowe” – Kosińska sprząta systematycznie mieszkanie Miłoszów, za każdym razem coś trzeba wyrzucić, pozbyć się z pamięci szpargałów, ubrań: „wyrzucam filcowe kapcie, wysokie nad kostkę, na zamek, kupione przez panią Władzię, na Grzegórzkach, kiedy CM było już zimno w stopy.”
19 czerwca 1997 roku Miłosz był we Wrocławiu i o godzinie 17-tej, miał spotkanie z czytelnikami w Auli Leopoldina, co skrupulatnie odnotowuje autorka, ku mojej uciesze, ponieważ na tym spotkaniu byłem i doskonale je pamiętam. Przez jakiś czas miałem nawet nagranie video z relacji lokalnej telewizji, gdzie widać, jak oklaskuję wchodzącego do auli Miłosza, ubranego w sztruksową marynarkę.
Kosińska wzięła sobie Miłosza jak garb i doskonale wie, jak trudno jest się go teraz pozbyć. Mówi o tym w wywiadzie, w grudniowych Książkach, przytaczając analogiczną historię sekretarza Goethego. Szczęście jakie wyniosła z kontaktu z Miłoszem przerasta z pewnością gorycz, jakiej czasem doświadczała – z kart dziennika widać, że Miłosz ją lubił, z wzajemnością, choć jak pisze, nie należał on do jej ulubionych autorów (skąd ja to znam?).
Ta kronika jest wielowątkowa i arcybogata, choć jakoś najbardziej lubię kuchnię, czyli codzienność tej pary, ich rozmowy, przekomarzania się, lubieżność Miłosza, jego żarty, komentarze Kosińskiej, podpowiedzi, również te okropne chwile zniechęcenia, te upokarzające momenty, kiedy starość przytłacza swoim zapachem, klęską i smutkiem. To pamiętnik Kosińskiej, gdzie nie brak jej własnych refleksji, spostrzeżeń, ocen tego co widzi w literaturze, ale i w życiu, jak ten fragment, gdy dzięki jej dodatkowej pracy i staraniom, udało się wykupić sąsiednie mieszkanie, żeby powiększyć życiową przestrzeń pisarza, a już po dokonaniu transakcji, napotyka jakąś nieuzasadnioną niechęć do siebie, jakby ponosiła winę za to, że trzeba było wydać pieniądze. Autorka z pewnością powstrzymała się przed opisywaniem wielu podobnych scen, co świadczy o jej takcie i klasie – nietrudno byłoby stworzyć z tego pamiętnika plotkarską książkę sensacyjną, w sam raz na użytek wielotysięcznych nakładów oraz zysków. Tymczasem „Miłosz w Krakowie” promocję miał skromniutką, jeśli w ogóle miał, a to przecież niezwykłe świadectwo ostatnich lat życia literackiego giganta, a jednocześnie kronika literacka jego poglądów i fobii.
Rozstanie z Miłoszem, tym zwyczajnym, przekornym, złośliwym ale jakże wyrozumiałym, rozstanie z Miłoszem z książki Kosińskiej, jest jak zamknięcie pewnego etapu; rozstanie z przyzwyczajeniem, a w końcu również rozstanie z rokiem 2015, który mogę na swój własny użytek, nazwać rokiem Miłosza.
Trafiłam szperając w sieci i prawdę mówiąc czytałam trochę jak nie o swojej książce, a czytam tak wiele opinii o niej i tak są rozbieżne, że czasem mam ochotę krzyczeć: Ludzie ufajcie swojej intuicji, po prostu czytajcie, jeśli macie ochotę. To, że zechcieliście spędzić z nią trochę czasu i otworzyła jakieś okno – to dla mnie nagroda. Ten wpis świadczy o tym, że czytanie bezinteresowne, niezwiązane z tym, czy coś o sobie wiemy – jest możliwe. Dziękuję za to. To dla mnie bardzo cenne.
Pani Agnieszko, to ja dziękuję za tę książkę.