Miłośnikiem prozy Jacka Dehnela nie jestem, czego żałuję, ale niestety, poza fragmentami „Lali”, nie przemawia do mnie ten sposób opowiadania, jakoś nie potrafię „zaskoczyć”, czy wciągnąć się chociażby, rozsmakować tym bardziej. Za to wielbicielem i sympatykiem jestem stylu Pana Jacka, jego poglądów także, oraz aury, którą roztacza.
Dowiedziawszy się, że autor „Matki Makryny”, sympatyk Tajnego Detektywa, napisał wraz z Piotrem Tarczyńskim kryminał, niezwłocznie złożyłem zamówienie, żeby przekonać się, czy entuzjastyczne opinie o książce, nie są czasem kurtuazyjnymi ukłonami kolegów po fachu. Książka została wydana pod pseudonimem Maryla Szymiczkowa, który to pseudonim przybrała dwójka mężczyzn, w niejasnym dla mnie celu, gdyż na okładce tylnej widnieją również prawdziwi twórcy tego kryminału retro. Rozumiem, że wydawca bał się klapy powieści i mizernej sprzedaży, a zapewne niesłusznie, bo książka przedarłaby się spokojnie przez meandry księgarskiego rynku, bo na to zasługuje.
Tak więc mamy dwie fikcyjne postaci, czyli mianowaną na autorkę Szymiczkową, oraz bohaterkę, niejaką Zofię Szczupaczyńską, krakowską mieszczkę, choć nie z urodzenia, ale mającą w sobie klasyczne cechy mieszkańców grodu Kraka, a więc skąpstwo, wymagania w stosunku do służby oraz perfekcyjność w gospodarstwie domowym.
Intryga nie zaskakuje, powiedzmy sobie szczerze, jest tylko pretekstem do czegoś więcej, w czym rozsmakować się należy, co sprawia przyjemność takim jak ja, okresowym wizytatorom miasta z mariacką wieżą. W potężnym domu opieki, stojącym zresztą po dziś dzień, i który pewnością nie omieszkam odwiedzić podczas kolejnej wyprawy ulicami Krakowa, znikają staruszki, dwie na pewno a trzecia na niby. Autorzy starają się dramatyzować fabułę jak tylko mogą, stąd rozdział otwierający kryminał, mrożący krew w żyłach dziesięciolatka raport z transportu zwłok korytarzami gmaszyska. Ale potem już jest fajnie, bo zagłębiamy się w Kraków z roku 1893.
Często oglądam z nutką sentymentu stare fotografie Krakowa, te zabłocone ulice na przedmieściach, czy też okolice Wawelu z chatami krytymi strzechą, i czytanie „Tajemnicy domu Helclów” przypomina trochę wędrówkę w przeszłość, choć w innym wymiarze. Autorzy wybrali okres obfitujący w doniosłe wydarzenia dla miasta, które przecież w tym czasie koncentrowało się głównie w obszarze zamkniętym Plantami, zwanymi zresztą przez bohaterów książki Plantacjami. A więc mamy otwarcie Teatru Słowackiego, pogrzeb Matejki czy też kuriozalną kradzież roweru słynnego krakowskiego lekarza Jordana.
I w tym jest sukces kryminału pary autorów – umiłowanie szczegółów, co dla miłośników miasta stanowi smakowitość niezwykłą – jeśli idziemy ze Szczupaczyńską ulicami, to te ulice żyją nie tylko nazwami („szły jak zawsze Świętego Jana, potem Tomasza” „W Krowodrzy już pewnikiem leje” „Plac Szczepański otwierał się szeroko …”), ale również kontekstem, bo autorzy w usta i myśli bohaterki wkładają refleksje nurtujące podówczas mieszczaństwo krakowskie, oddając niejako ich stan ducha i mentalność.
Szczupaczyńska rzecz jasna jest irytująca, zwłaszcza w wymaganiach dotyczących służby oraz chęci wyjaśnienia tajemnicy domu Helclów. Ta jej natarczywość nie wywarła by zapewne zbyt wielkiego wrażenia na sędzim śledczym Klossowitzu, ale na drobne zawirowania w prawdopodobieństwach wydarzeń, spokojnie możemy przymknąć oko.
Krakowska Panna Marple uwija się jak może i tylko anielskiej cierpliwości jej męża Ignacego, oraz jego przyziemności, zawdzięczamy szaleństwa bohaterki, która zapewne powróci w kolejnych częściach kryminalnej przygody autorów.
Śledząc na fcb profil Jacka Dehnela i czytając relacje z festiwalowych wrażeń filmowych na Nowych Horyzontach, zamarzyłem sobie autograf na moim egzemplarzu Szymiczkowej. Stwierdziłem, że najprawdopodobniej spotkam go wraz z Piotrem Tarczyńskim na projekcji filmu Abla Ferrary „Pasolini” i wtedy pochwalę się książką i rzucę jakiś komplement. Niestety, albo nie zauważyłem, albo nie byli na filmie, za to następnego dnia, jadąc do pracy, zobaczyłem ich na ulicy, przed gmachem nowego Forum Muzyki – pan Jacek machał laseczką a Pan Piotr o czymś perorował zawzięcie.
Na autograf szans nie było.