„Legendowe postacie zakopiańskie” reprint wydania księgarni Hoesicka z roku 1922, 3100 numerowanych egzemplarzy, mój ma 341, kosztował 28 000 zł i kupiony został w księgarni w Krakowie, w roku wydania, czyli 1989, kiedy to z I. stać nas było na kilkudniowe wypady w Tatry. Piękna, czerwona, twarda okładka ze złotymi literami; na stronie 79 zakładka zrobiona z kolorowej kliszy fotograficznej. Usiłuję rozpoznać postacie na trzech klatkach: na pewno jestem tam ja, niejaka Dorota, która mnie kochała nieszczęśliwie i towarzyszący nam w wyprawie na Rysy w roku 1987 chłopak, o nieznanym imieniu. Zdjęcia są z pobytu w Akademickim Centrum Rehabilitacji, gdzie udałem się zaraz po obronie pracy magisterskiej. Dorota kochała się we mnie tak dyskretnie, że zupełnie tego nie zauważałem, dopiero mnie olśniło, kiedy ktoś jej zrobił głupią uwagę i wpadła w lekką histerię. Wyjechała do USA, pisaliśmy trochę do siebie, nawet mi przysłała zaproszenie, ale nie dostałem wizy, potem wyszła za mąż i urodziła dziecko i się urwało…
Te legendowe postaci zakopiańskie to Chałubiński, Ks. Stolarczyk i Sabała. Nietrudno zgadnąć, która z nich uwielbiałem miłością największą, a zwłaszcza to słynne powiedzenie: I dobrze nie bardzo, którego nijak nie można użyć, bo trzeba być Sabałą, żeby wiedzieć, kiedy ono pasuje. Sabała dał imię naszemu słynnemu kołu turystycznemu, pod sztandarem którego zwiedziłem pół Polski a przy pomniku w drodze do Kuźnic często się fotografuję.
Seria reprintów, która pojawiła się w latach 80-tych, budziła zawsze moje pragnienie, ale wówczas, mimo tak niskich cen, wolałem pożytkować pieniądze na wyjazdy w Tatry, a nie na jedzenie, piwo, którego nie było, czy kobiety, które na to chyba nie zwracały uwagi.
Zielona mila i ekran komputera. Nic więcej. Smutne.