Nie mogę się za Dracha zabrać od rana – to brzmi jak początek discopolowego przeboju, który można usłyszeć na antenie popularnego u większości wrocławskich taksówkarzy, radia Vox FM. Jak by na to nie patrzeć, Drach nie może się doczekać. Od porannej audycji profesora Mirosława Perza wiem, że dziś ma być Drach opisany, zakonserwowany tutaj i zaliczony, wpisany na listę, odłożony na półkę. A tymczasem nikt mnie nie uprzedził, że serial „The Fall” z Gillian Anderson może skutecznie od Dracha odciągnąć. Poza tym czuję się tak, jakby nikt poza mną serialu „The Fall” nie oglądał – jeśli się mylę proszę podnieść rękę.
Założyłem sobie, że czytając codziennie 50 stron Dracha, skończę go we wtorek – książka ma niecałe 400 stron, więc dla umiejących liczyć, zaliczenie jej zająć mi powinno dni osiem. Ale Drach wciąga, lekko narkotycznie zasysa, zwłaszcza, że można go czytać względnie szybko, przelatując niezrozumiałe fragmenty, rozwleczone powtórzenia i niemieckie dialogi. Dlatego najnowszą książkę Twardocha skończę już dziś, przed terminem. Historia zawarta w Drachu stężała jest, zarośnięta, wciśnięta w mały kawałek śląskiej ziemi; przemielone w niej losy rodziny, wypluwane są systematycznie przez Twardocha, choć nie chronologicznie.
Czytając recenzje natykamy się na zdania, jakoby dawne pokolenia serwowały sobie życie bardziej namiętne, złożone poprzez wojny, ciężką harówkę i proste zasady. Przeciwstawiają się nam losy Josefa, bohatera, którego lubimy od samego początku, z losem Nikodema, który zdaje się nam niesympatycznym i chwiejnym w swych wyborach. Josef to mężczyzna reagujący instynktownie, którego wiatr historii niesie, ubezwłasnowolniony koniecznością odpowiadania na uderzenia losu, mordujący, kopulujący, wariujący, niezależnie od siebie. Nikodem, jego kolejne, współczesne wcielenie, to wyrachowany architekt, biorący z życia to co najlepsze, lekko zmanierowany, pokazany przez autora lekko mdławo, jakby Twardoch z miejsca chciał nam podpowiedzieć, kto tu jest lepszy, kim z tych dwóch chciałby zostać.
I taka tam historia ziemi i ludzi, głównie umierających, bo każdego nam Twardoch podaje od początku do końca, a na okładkach do tego narysował nam mapę z Rybnikiem, Zabrzem i Gliwicami oraz tym co pomiędzy, gdzie ludzie się rodzą, mordują i kopulują. Mnie to akurat historia Górnego Śląska mało obchodzi, te sagi rodzinne, modre kapusty i żury ze słoniną, ale dla kilku milionów tam żyjących może to być przeżycie i oni z pewnością zrozumieją niemieckie zdania i śląską gwarę.
Co sprawia, że Drach jest jakoś lepszy od Morfiny? – nie wiem. Pewnie coś w narracji, zagłębianiu się w losy, kibicowaniu bohaterom, okrucieństwu wojny, które zawsze nęci, erotycznym zapasom i jakiemuś rozmachowi, zwłaszcza w przytaczaniu szczegółów uzbrojenia, technicznych aspektów użytych czołgów, pistoletów czy armat. A gdyby tak uporządkować narrację i napisać to wszystko po kolei i z zachowaniem chronologii? Czy nie otrzymalibyśmy dzieła przejrzystego i zjadliwego? Twardoch jakby chciał zawrzeć pełną syntezę opisywanego kawałka Śląska i nie waha się cofnąć aż do wojen husyckich, nie waha się nawet wplatać w opowiadanie losów saren, zamieszkujących okoliczne lasy. No i dobrze, nie bardzo, jak by powiedział Sabała.
Na okładce znowu mamy twarz, podobnie jak w Morfinie. Początkowo myślałem że to Leszek Miller dał się uwiecznić, ale jak rozłożyć okładkę, powiększyć ją o skrzydełka, to jak nic wyłania się twarz Wojtka Waglewskiego Dwóch Wojtków Waglewskich.
Twardoch ostatnio pojawia się na zdjęciach w swoim nowym domu, zbudowanym z pieniędzy, które zarobił na Morfinie. Jak tak dalej pójdzie, to za Dracha pewnie kupi sobie las, z tymi sarnami w dziesiątym pokoleniu, które opisał. Nie ma czego zazdrościć – zapewne pan Szczepan ma do siebie jakiś tam dystans, który chciałby również okazywać nam, czytelnikom, choćby w wyjaśnianiu co znaczy tytułowy Drach. Mówią, że smok, że demiurg jakiś, ziemia –duch, chuj wie co. Jak się to czyta, to człowieka denerwuje ten ton wywyższania się narratora, ta jego wszechwiedza, powtarzanie, że nic nie jest ważne, ze nawet czas nie ma znaczenia. Bo przecież drach to latawiec – nie żaden smok, duch czy bóg wie co. I do tego kwadratowy.