Chciałem przeczytać trochę recenzji najnowszej, wydanej u nas książki Paula Bowlesa „Dom pająka” i zagłębiłem się w przestrzenie Internetu. Niestety, wyszukiwarka wskazywała jedynie na tak fascynujące obszary, jak sposoby pozbywania się uciążliwych pajęczaków z domu oraz niepodważalny hit sieciowy, jakim było wydarzenie, w którym człowiek chciał zabić krwiożerczego stawonoga miotaczem ognia i spalił przy okazji dom. No i dobrze, nie bardzo, jak mawiał Sabała. Jedyną recenzją jaką znalazłem, był ogólnikowy artykuł Adama Kraszewskiego w Na temat.
Paula Bowlesa szanuję i podziwiam, czego dawałem kilka razy już wyraz i opinii swojej nie mam zamiaru zmieniać, choć książka, którą przeczytałem ostatnio nie zachwyciła, a nawet lekko zirytowała a może nawet i znudziła.
Bowles wiedzie nas w lata pięćdziesiąte XX wieku do, gdzieżby indziej, Maroka, gdzie pisarz długo mieszkał, konkretnie do Fezu, do którego sam się wybieram, jak jaskółka za morze. Mając w pamięci przeczytane niedawno „Ponad światem”, liczyłem na coś w podobnym stylu lub chociażby na odkrycie klimatów z „Pod osłoną nieba”. Tymczasem w tej pozornie gęstej atmosferze schyłkowego panowania znienawidzonych Francuzów w Maroku, akcja skupia się na przeżyciach trojga bohaterów, zazębiając ich losy w przypadkowe sytuacje, stawiając nas przed wydarzeniami, których siła oddziaływania pozostawia nas nieruchomymi niczym kameleon wyczekujący ofiary. Zawirowania polityczne nie wciągają nas ani trochę, nie czujemy się zainteresowani przewrotem czy rewolucją, a oczekujemy raczej, żeby wreszcie coś zaczęło się dziać, żeby Amar kogoś zabił, Stenham wpakował w tarapaty, a Lee w końcu dojrzała.
Tymczasem śledzimy życie młodego Araba, który wyrosły z ortodoksyjnego islamu, szuka swojej drogi, a jego plątanie się po powieści, w rezultacie zaczyna nużyć, jakby autor nie mógł się zdecydować, co z nim zrobić. Oczywiście można sobie wyjaśnić, że Bowles pokazał rodzące się nowe pokolenie Marokańczyków, które po wyzwoleniu będzie stanowić trzon państwa i świadomości ludzi tam mieszkających, możemy się zgodzić, że stan ducha i obyczajowość dostajemy w najdoskonalszy sposób opisane i to z pozycji specjalisty, ale czy to jest na tyle fascynujące, żebyśmy się wciągnęli? Zobaczyliśmy z pewnością wnikliwą analizę rodzącego się konfliktu pomiędzy światem zepchniętym na margines a cywilizacją zachodnią, dotąd wszechwładną swoją siłą militarną. Jednocześnie można sugerować, że Bowles już wówczas dostrzegał możliwości powstania tak radykalnych ruchów jak państwo islamskie, w swojej skrajnej postaci, niszczącej własne korzenie ortodoksyjna doktryną.
A przecież nie to mnie tak pociągało w historiach Bowlesa, najdoskonalej wyrażonych w „Pod osłoną nieba” – to ludzki los i przeznaczenie, nieuchronność i samotność, miłość i porażka, stanowiły o sile tych historii. I rzecz jasna koloryt tutaj jest, ten nieujarzmiony patent na doskonałą lekturę, szczegół, przypowieść, historia, zwyczaj, jak ten, pojawiający się w „Domu pająka”, w postaci rozmowy Stenhama z jego służącą Rhaissą, kiedy żali się ona pisarzowi, że odwiedzili ją krewni ze wsi i uprzykrzają jej życie jak tylko mogą z zazdrości, że powodzi jej się lepiej niż im. Dlaczego ich nie wyrzucisz albo nie pojedziesz i ty kiedyś w odwiedziny do nich? – pyta Stenham, tym samym wykazując się ignorancją i naiwnością. Otóż na wieś się nie jeździ, bo jest daleko. Poza tym krewni chowają całe jedzenie więc trzeba by przywieść zapasy na cały pobyt. A do tego na wsi nic nie ma, więc po co tam jeździć? Rhaissa całą sytuację określa słowem „haszuma” czyli wstyd, które to słowo obok „haram” czyli grzech jest najbardziej przydatnym słowem prostych ludzi, którym można zakończyć każdą dyskusję. Dla mieszkańców wsi jesteś szczęściarzem, dlatego musisz zapłacić za swoje szczęście, cierpliwie znosić niewygodę i chciwość, bo inaczej jesteś skazany na hańbę.
Oczywiście mamy tutaj cały ten smak arabski, który Bowles znał od podszewki i rozumiał dobrze, ale przecież skażony zachodnią mentalnością, nie mógł do końca się zdecydować, czy to, co dzieje się w tym rejonie, przerodzi się w coś trwale wiodącemu ku lepszemu. „Dekadencja, dekadencja, powiedział do siebie. Stracili wszystko i nie zyskali nic w zamian. Francuzi nabazgrali tylko ostatnie poprawki, dopełniając procesu, który zaczął się co najmniej pięćset lat temu. Intuicje moralne Marokańczyków, zbiegały się z ideałami, wyrażonymi w zasadach ich religii, ale nie umieli żyć, ani ze swoimi najgłębszymi pragnieniami, ani wedle nakazów wiary, ponieważ ich społeczeństwo rozpadło się pod naporem własnej tradycji”.
Słowa powyższe można odnieść zarówno do dzisiejszej sytuacji w regionie, ale brzmią równie mocno, jeśli się je zastosuje do republiki nadwiślańskiej.