A na tego Pilcha czekałem. Wyglądałem go. Bo może wreszcie ta proza mnie zachwyci, co ja piszę, ta proza już mnie zachwyca, momentami rzecz jasna, ale jednak – ma w sobie uderzenia zlepionych słów, formę i styl, które lubię, smaczki prawdziwe – a przecież zawsze te fragmenty nie potrafią zlepić mi się w całość, rozlatują się nie donoszone do końca, nie zazębiają mi się a jedynie migoczą, a wreszcie gubią stłoczone gdzieś tam, gdzie bledną na koniec fatalnie. Jakby urok rzucił ktoś, katolik pewnie na te kalwińską prozę.
Rozpędziłem w sobie tego Pilcha, szybkie 55 stron, już dotarłem do zniecierpliwienia, już spróbowałem ślizgnąć się po niejasnych meandrach, już pogoń Naczelnika za Zuzki ręką do pocałowania zdała się przesadzona, ale te nazwiska i imiona ( starzyka Schkryfaniego czy Rudka Odstertschila) albo ta historia, kiedy Fryc wilczura Frau Scherschennick uzdrowił, dają lubieżną wprost przyjemność. Bo i może Pilch sączy swoją opowieść godnie i snadnie, może i przynudza we frazach i gestach, ale jest tam sążnista pewność gatunkowego mięsa literackiego, jest pewność, że choć bólów brzucha czy żołądka nie da się tym odpędzić, to przecież czasu nie marnujemy a i uśmiać się uśmiejemy.
Od dawna chciałam sięgnąć po ta książkę, ale wydawała mi się dość ciężka, chyba się jednak skuszę. Pozdrawiam, Aurelia