Moda na fantasy nieodmiennie doprowadza mnie do refleksji, że jeśli już jest, to tylko po to, żeby młodzież nauczyła się dobrze czytać. Praktyczne zastosowanie tej literatury sprowadza się także do tego, że dzieci łatwo wchodzą w rolę twórców pokątnej literatury magicznej, która z magią ma tyle wspólnego co Nabokov z psychoanalizą.
Nie przeczytałem nigdy Wiedźmina, nie wezmę się za Dukaja, stąd być może nie jestem najlepszym odbiorcą „Czerwonego Golema” (tytuł oryginalny brzmi znacznie lepiej: „Wolfhound Century” i stąd też motto Osipa Mandelsztama, które dostajemy na początku: „Wiek, jak brytan wilkowi, do gardła mi skacze, lecz ja wilkiem nie jestem, nie jestem). Coś mnie jednak tknęło, żeby skosztować tego owocu z drzewa pogardzanego – być może przeważył argument, że autor zmieszał rewolucyjny klimat Rosji radzieckiej ze spadającymi aniołami. Mało przekonywujący argument? Mało.
Spodobało mi się nazwisko głównego bohatera: Wissarion Hipolitowicz Łom, to typowy outsider, tak hołubiony wśród krytyków literatury sensacyjnej; prosty, uczciwy, poniewierany, samotny. Charyzmatyczny średnio, bystry, naznaczony anielskim odpryskiem staje do walki z czymś przerastającym go bezlitośnie, a jednak dziwnie jesteśmy pewni, że sobie poradzi.
Wyrusza się z przyjemnością na tę przygodę ze splątaną radzieckim terrorem rzeczywistość, głównie za sprawą Łoma, oraz ciekawie prowadzoną narracją – to się czyta bez ugrzęźnięć, coś się zaczyna dziać, kryminał pachnie deszczem, ponurą okolicą, terrorem i niesprawiedliwością – nasz bohater ma zadanie do wykonania, ale wiadomo, że wplącze się w coś gównianego i będzie musiał lawirować ze sprawnością porucznika Borewicza. I kiedy już zaczynam chwytać haczyk, kiedy mnie ten ponury, sowiecki gmach zauroczył, styl spodobał, wtedy autor rzuca na szalę całą tę zmurszałą filozofię magiczną, bełkot fantastyczny, coś się pręży do działania, anioły spadają, zaczyna się bredzenie w malignie, kołowrotek zdań niepotrzebnie nudnych i marudnych, że coś rośnie, coś się szykuje w trzecim wymiarze, cuda się dzieją, moc truchleje, duch puszczy rwie się w dal. Mnie to nieodmiennie śmieszy i irytuje, że dobra literatura oddaje się w posiadanie bełkotu a piękna historia Łoma rozmywa w bagnistych pierdołach z nie świata tego.
Oddajmy co rycerskie: Higgins pisze sprawnie i pewnie entuzjaści będą klaskać – ja, amator zniecierpliwiłem się, że tak dobry pisarz, mógł stworzyć Łoma na miarę lekko Chandlerowskiego Marlowa, a wyszło mu pomieszanie dobrego z miałkim. Bardzo dobre jest oddanie sowieckiego klimatu miasta, te tłumy rewolucyjne, Józef Kantor jako terrorysta, taki, z którego wyrasta w końcu siła przewodnia narodu, bezwzględny manipulator, morderca, diabeł wcielony – czyli posiadający wszelkie cechy do tego, żeby wygrać swoją walkę.
Koniec nie jest imponujący, raczej rozmyty i to kolejna słabość tej książki. W listopadzie 2014 roku ukaże się kontynuacja, czyli „Prawda i strach”, stąd może zawieszenie losów bohaterów, oczywiście tylko tych, którzy przeżyli …
Dałem się uwieść tej prozie, także dlatego, że smakosze literatury nie muszą nawet za bardzo tropić analogii do Strugackich czy Bułhakowa (sok morelowy już na pierwszej stronie), może najbardziej ten klimat sunie ku Orwellowi – liczyłem na więcej, ale może druga część okaże się bardziej wyrafinowana. Na początku zaznaczyłem, że nie jestem najlepszym odbiorcą tej prozy, ale wiem podświadomie, że to się dobrze sprzeda, bo dla fanów fantasy ta książka to gratka nielada.
Mam identyczny stosunek do fantastyki…